sobota, 25 sierpnia 2012

W mojej kuchni stoi sosna...

...przebrana za kuchenny stół:


Postanowiliśmy z Konkubentem, że w trakcie urlopu zrobimy w końcu podejście do wykończenia naszej kuchni, która traktowana była dotąd tak jakoś po macoszemu. Dostała wprawdzie w trakcie remontu nowe meble, podłogę i ściany, ale na tym uwaga jej poświęcona się skończyła.

Pierwszym krokiem kuchennego dopieszczania został stół. Dłuuuuugo zastanawiałam się co ja bym tak naprawdę chciała w tej kuchni postawić. Koncepcji było kilka, od prostego, surowego stołu dębowego, przez industrialny stół z rur hydraulicznych i starego drewna, aż po stół-antyk na toczonych nogach.

Ostatecznie nie zdecydowałam się na żadną z powyższych opcji :-) ponieważ nie znalazłam niczego, co byłoby do tej kuchni stworzone, postawiłam na stół "customized".

Cechą wyjściową był kolor. Naszła mnie taka wizja, że w tej naszej neutralnej kuchni idealny będzie stół w kolorze. No właśnie... Tylko jakim? W ostatnim czasie chodziła za mną mięta, ale jakiś mały dzwoneczek z tyłu głowy bił na alarm, że to nie jest dokładnie to, czego mi trzeba.

Konkubent pytany o zdanie wzruszał jedynie ramionami - wiedział, że i tak ja zdecyduję, więc nie widział sensu w podejmowaniu inicjatywy. I wtedy mnie olśniło! Wymyśliłam, że kolorem, który najlepiej zaspokoi nasze potrzeby estetyczne będzie sztandarowy kolor firmy rowerowej Bianchi... nazywany bianchi celeste.

Największą miłością życia Konkubenta są właśnie rowery. Osobiście zaczynam podejrzewać (po lekturze "Trzeciego Policjanta"), że on sam w ok. 53% jest rowerem, więc pomysł wykorzystania koloru stworzonego przez jedną z bardziej kultowych marek na rynku spotkał się z pełną akceptacją z jego strony :-)

A więc do dzieła!

Jak łatwo się domyślić w marketach budowlanych, wśród "mglistych poranków", "wrzosowych zaćmień", czy "turkusowych fal" nie znajdziemy "bianchi celeste". Nabyliśmy więc białego Dekorala (akrylowego do drewna i metalu) oraz pigmenty: turkusowy i miętowy. Bo bianchi celeste nie jest ani miętą, ani turkusem w czystej postaci.

Dolewek pigmentów było mnóstwo, ale nie chcieliśmy przegapić właściwego momentu:


Cały czas miałam przed sobą tester-inspirację:






Ku mej wielkiej radości, po blisko godzinie mieszania i dolewania, mieliśmy kolor przyprawiający o szybsze bicie serca.
Malowanie było bułką z masłem, surowy stół sosnowy świetnie przyjął farbę, nie dał nawet szans zaciekom czy nierównemu kolorowi. Dwie warstwy farby + jedna warstwa lakieru bezbarwnego okazały się wystarczające.
Blat potraktowałam dwiema warstwami lakieru barwiącego (średni dąb) i dwukrotnie pociągnęłam lakierem bezbarwnym.
W roli wisienki na torcie wystąpiła ceramiczna gałka i tak to wygląda:





Jam jest wielce zadowolona z efektu - uważam go za dobry zalążek naszej mikrojadalni.

Niestety nie oszacowaliśmy ile farby będziemy potrzebować, więc przygotowaliśmy całą 0,5 l puszkę, natomiast zużyliśmy ok. 1/6 powstałej mieszanki :-)

Kolor tak mi się spodobał, że nie mogłam się powstrzymać i pomalowałam nim jeszcze misę na owoce i jakąś zbłąkaną puszkę po kukurydzy. Wyglądają uroczo, ale nie wiem jeszcze, czy zdecyduję się je wykorzystać.

Stół dostał już krzesła, "lampa" się robi, a na liście zakupów pojawiają się kolejne pozycje, więc zapewne wkrótce przyjdę do Was z kolejną poruszającą opowieścią na temat moich zmagań z urządzeniem kuchni (o zmaganiach z gotowaniem w kuchni nic nie będzie, gdyż takiego wyzwania nie podejmę! :-)

Do następnego...


poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Siostro, ręcznik!

Kilka tygodni temu, konkretnie drugiego dnia lipca, poczyniłam pewien niebywale korzystny zakup - udało mi się nabyć uroczą, nieco wysłużoną, ale skrywającą ogromny potencjał witrynę lekarską z 1961 r.



Niesamowitości tej transakcji dodał fakt, że witrynę kupiłam od gospodyni jednego z moich ulubionych blogów, SentiMenti. Pod tym adresem można obejrzeć jej prezentację :-)

Radości mej nie było końca, kiedy okazało się, że wyprzedziłam wszystkich chętnych, plasując się na pierwszym miejscu w wyścigu po to cudo. Dodatkowo Pani Joanna była tak miła, że zgodziła się przezimować szafkę u siebie do momentu, kiedy zorganizujemy odpowiedni transport.

Pan Domu pomógł Konkubentowi załadować skarb do samochodu i witryna wyruszyła w podróż życia - z Zagłębia na Śląsk :-)

Niestety, na miejscu nie mieliśmy do dyspozycji pomocnej dłoni i asystentem do wnoszenia na drugie piętro tej ważącej kilkadziesiąt kilogramów szafy miałam być, proszę Państwa, ja :-D

Los nam jednak sprzyjał tego dnia i zesłał w pobliże naszego samochodu pewnego Uczynnego Człowieka. Uczynny Człowiek, widząc co się święci, zaproponował zupełnie bezinteresownie, że zajmie moje miejsce i pomoże wytaszczyć mebel po wysokich schodach. Tym samym moja funkcja ograniczyła się do "przytrzymania tasi", którą niósł ze sobą Uczynny Człowiek oraz otwieranie napotykanych po drodze drzwi.

Szafka została wniesiona, a prace nad jej odświeżeniem zostały rozpoczęte.

Nie było lekko. Było ciężko. I śmierdząco. Witryna wyraźnie swym zapachem zdradzała, że zgodnie z przeznaczeniem, dłuuugie lata mieszkała w szpitalu bądź przychodni.

Postanowiliśmy zdrapać z niej miętową farbę w tych miejscach, w których nie trzymała zbyt mocno - jak się okazało, musieliśmy zdrapać farbę właściwie z całej szafy. Praca trwała dzień cały - od rana do nocy. Brud natomiast i resztki farby znajdujemy w mieszkaniu do dziś.

Pod warstwą zielonej farby oczom naszym ukazał się las... las czarnych nóżek - postanowiliśmy ten detal odtworzyć, a reszta witryny pomalowana została dwukrotnie białą farbą olejną. Następnym krokiem było dorobienie szklanych półek (udało się za trzecim podejściem - szafka nie jest zespawana najrówniej...).

Na koniec Konkubent z największym pietyzmem oczyścił szyldy zamków ze starej farby:


Kupując witrynę miałam zamiar postawić ją w kuchni, ale kiedy do mnie dotarła, wiedziałam już, że jej miejsce jest gdzie indziej.
Oto nasza interpretacja:

Okazała się fantastycznie funkcjonalna - dolna część skrywa domową chemię, a górna akcesoria kąpielowe:


kosz z kosmetykami

 ręczniki i odświeżacz toczący bój z zapachem farby olejnej :-)

zestaw niezbędny do waniennego relaksu

W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że słoje z najwyższej półki dostałam od mojej Poli - uratowałyśmy je od wyrzucenia ze starego domu należącego do jej rodziny. Skarbów wyniosłam stamtąd więcej i na pewno będą się tu jeszcze pojawiać.

Witryna bezapelacyjnie zdobyła moje serce, bo łączy to, co dla mnie w meblach najważniejsze - cieszy oko (przynajmniej moje) i jest praktyczna.

A kolejce oczekujących na naszą interwencję, ku mej wielkiej uciesze, ustawiają się już następne starocie... :-)

Appendix:
A oto aranżacja wg Zojownika:


Ale biorąc pod uwagę panującą aktualnie temperaturę, sądzę, że wynika ona raczej z chęci schłodzenia się przy oknie, niż z poczucia estetyki :-)