poniedziałek, 15 października 2012

Od czytania człowiek tylko głupieje...



Nasz pokój żyjący, bo tak lubię nazywać salon, nie obfituje w meble. Właściwie tę trzydziestometrową przestrzeń wypełniają trzy: systematycznie upiększana przez kota kanapa, paleta na kółkach i... mebel trzeci, od początku najważniejszy.

Rok temu, kiedy przeprowadzaliśmy remont vol. 1 (vol. 2 ciągle przed nami) musieliśmy zdecydować, jak zagospodarować wnękę naprzeciwko kanapy. Wnęka ma 2 m szerokości i wyznaczają ją ściana oraz komin. Decyzja nie była trudna. Wnęka aż się prosiła o to, by zakwaterować w niej "czwartego lokatora". A lokatorem tym są w naszym domu książki.

Nie zdążyliśmy jeszcze pozamiatać dobrze poremontowego pyłu, a już wieźliśmy z marketu budowlanego upragnione sosnowe dechy. Ponieważ budżet nasz był w tamtym okresie moooocno nadwyrężony, postanowiliśmy, że kupimy na próbę jedną półkę, a w czasach lepszych uzupełnimy zestaw.

Przywieźliśmy półkę (sztuk jeden) do domu, stwierdziliśmy, że prezentuje się świetnie i że jeśli dorzucimy jeszcze dwie, będzie już całkiem przyzwoicie. Pojechaliśmy zatem ponownie do sklepu i przywieźliśmy rzeczone dwie półki. Ale kiedy wisiały już trzy, jednogłośnie uznaliśmy, że kolejne trzy zamkną temat regału, w związku z czym po raz trzeci tego dnia zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy do marketu.

Kiedy mieliśmy już komplet, nie mogąc wytrzymać z podekscytowania, zdecydowaliśmy się "przymierzyć" książki do półek. Na chwilę, żeby zobaczyć jak wyglądają, a następnie je zdjąć i w niedługim czasie pomalować surowe sosnowe drewno.

Nie będziecie zapewne zaskoczeni, jeśli powiem, że książki "przymierzały" się do półek przez okrągły rok :-) Dopiero dwa dni temu poczułam w sobie tę moc, aby w końcu zrobić z regałem porządek.

Nabyłam więc farbę, lakier, zrzuciłam książki i oddelegowałam Konkubenta do ich posegregowania, sama zaś chwyciłam za wałek i w niespełna dwa dni półki były gotowe.

Oto efekt:


Początkowo zastanawialiśmy się, czy nie zabejcować półek na kolor zbliżony do koloru drzwi, ale ponieważ niedawno okazało się, że drzwi zostaną przemalowane na biało, nic już nie usprawiedliwiało takiego wyboru.

Dziś, po ułożeniu książek na półkach stwierdzam, że biała farba była doskonałą decyzją, ponieważ książki są o wiele lepiej wyeksponowane, nic z nimi nie konkuruje. Uwielbiamy ten mebel, zwłaszcza, że daje możliwość zamontowania jeszcze co najmniej dwóch półek, co oznacza, że nie musimy się na razie przerzucać z księgarni na bibliotekę. A księgarnię mamy tuż pod domem :-) (zresztą, my tu wszystko mamy pod domem - nawet balony na wino, patrz post pierwszy ;-).

Mam nadzieję, że w przyszłości (najlepiej niedalekiej), w naszym kąciku rozrywkowym znajdzie się sprzęt grający z prawdziwego zdarzenia, bo akustykę mamy w mieszkaniu naprawdę niezłą.

Bardzo nie chciałam, aby regał przekształcił się w miejsce zrzutu, gdzie książki mieszałby się z przedmiotami różnego pochodzenia, dlatego tylko jedna półka dostała zezwolenie na przechowywanie rzeczy innych i znajdują się na niej gazety i świeżo nabyte "filce", stojące na straży porządku:


Oprócz filców regał zamieszkują zupełnie nierzucający się w oczy lokatorzy, jak na przykład Pan Robot:


Niestety półki, jak wszystkie powierzchnie płaskie w naszym domu, wodzą na pokuszenie i często muszę gonić Konkubenta ze szmatą, żeby pozgarniał swoje precjoza, które lubią się tam czasem zagnieździć :-)

I pomyśleć, że impulsem do pomalowania półek regału był plan malowania półki do kuchni. Półki, której jeszcze nie kupiłam :-) Ale zapas farby już jest, więc wkrótce znowu dorwę wałek i oddam się temu relaksującemu zajęciu, jakim jest "tworzenie" w oparach farby.

czwartek, 4 października 2012

Rzecz o organach...

Dziś będzie o organach. O organach wewnętrznych, a konkretniej o sercu. A precyzując, o sercu domu, czyli o kuchni.

Ale po kolei - zacznijmy od kwiatów.


Zostałam dziś obdarowana cudnym bukietem kwiatów prosto z ogrodu, który powoli przygotowuje się do snu.
Obdarowana zostałam bezinteresownie. Bez okazji. Bez wyraźnego powodu, przyczyny. Z sympatii, zdaje się.
Przez kogo? Nie, nie przez Konkubenta, ten uprawia obecnie wojaże, nie bacząc na mój los słomianej wdowy.
Kwiatodawcą (albo darczyńcą po polsku) była Szefowa. I nie przesyłajcie mi swoich CV celem rozpatrzenia przez nią. To moja szefowa jest! :-)

Wracając do kuchni - kuchnia jaka była, każdy widzi... tu. Forma zastana przez nas zmieniła nieco charakter i przy okazji ożywienia jej kwiatami postanowiłam, że odważę się pokazać Wam stan obecny.

W kąciku jadalnianym ostrym cięciem zakończyliśmy samotną egzystencję stołu, dostawiając do niego krzesła i zawieszając nad nim "zwis".


Zwis był jednym z pierwszych pomysłów przedremontowych, zaczerpniętych z alvhemmakleri.se, co do którego nie mieliśmy wątpliwości, że musi sie u nas znaleźć i rozbłysnąć nad naszymi głowami. Personą lobbującą to rozwiązanie z największym przekonaniem był Konkubent. Ale ja oczywiście nie miałam nic na tak zwane przeciwko :-)

Ściana "za zwisem", jak wszystkie ściany u mnie straszy na razie pustką. Nie zdecydowałam jeszcze, jakiego rodzaju dekoracją pragnę ją ozdobić. Był pomysł, ale ze względów technicznych spalił na panewce, toteż wgapiam się nadal w tę przestrzeń i zastanawiam... i zastanawiam... i zastanawiam. Czy wolałabym tu galerię skompletowanych ramek? Czy jakiś statementowy plakat? A może tablicę, np. z siatki hodowlanej? Na razie jedyną ozdobę stanowią odbite Zojowe łapki, zapewne rozmieszczone wg bardzo konkretnego pomysłu.

Z drugiej strony jadalnianego kącika stoi Pan Lodówek:



Wybrany i nabyty zupełnie niedawno. Jego zakup stanowił zwieńczenie kilku, bądź kilkunastu, nieprzespanych nocy, cowieczornych debat, naprzemiennych stanów euforii i skrajnej rozpaczy ;-)
A wszystko dlatego, że w pierwszym odruchu postanowiliśmy nabyć czarną lodówkę w stylu retro (taka nowa Moskwa). I kupiliśmy. A następnie odwołaliśmy zamówienie. Po czym kupiliśmy ponownie. I ponownie odwołaliśmy, ostatecznie stwierdzając, po wstawieniu stołu, że wolimy jednak coś bardziej surowego i mniej nacechowanego.  Dodatkowo nasz Pan Lodówek ma o wiele lepsze parametry za niższą cenę. Oto więc jest.

Na zdjęciu widać też "zwis" w pełnej okazałości. Kabel jest jeszcze nieco pofalowany, bo wisi od niedawna. Konkubent uwierzył w swój talent elektryka i podjął wyzwanie. Nie widać na zdjęciach, ale naprawdę działa! Nawet teraz mi przyświeca.

Kolejną rzeczą, której nie widać na zdjęciach jest podstawka pod świece na stole - przecudnej urody i blasku, zużyta tarcza hamulcowa pochodząca z jednego z rowerów Konkubenta. Bo u nas, Panie, rowery są wszęęęęędzie.

Stronę tak zwaną naprzeciwległą stanowi kuchnia właściwa :-)



Kuchnia nie zasługuje na miano najbardziej ustawnej kuchni na świecie, głównie z racji tego, że jest pomieszczeniem przechodnim, posiadającym dwoje drzwi i okno. Ale udało się z niej sporo wycisnąć, tak mi się zdaje.

Nie jest ona jeszcze szczególnie dopieszczona. Na razie skupia się na swojej zadaniowości. Staram się, żeby nadmiar sprzętów i dodatków na blatach nie zmiażdżył jej i nie przytłoczył, ale też nie podkreślam  nijak jej uroku. Wszystko w swoim czasie...

Łatwo też zauważyć, że nadal nie weszliśmy w posiadanie okapu :-D Nie przeszkadzało nam to szczególnie, ponieważ nie gotowaliśmy zbyt często. Ostatnio jednak podnieśliśmy rzuconą przez dietę rękawiczkę i zaczęliśmy nieco kucharzyć, tęskno spoglądając w stronę kostki, do której winien być podłączony okap. Niestety nie znaleźliśmy jeszcze odpowiedniego modelu, w związku z czym zapachy pochłania swą cudowną mocą aniołek, albo jak lubię go nazywać jamiołek, który z politowaniem patrzy na to, co dzieje się u jego stóp :-)

Planuję w tej kuchni jeszcze kilka udogodnień i ozdobników, ale ostatnio głowę mam zaprzątniętą czymś o zgoła innym charakterze.

Podtrzymując nową, świecką tradycję, jaka zrodziła się kilka postów temu, wrzucam zdjęcie Zoi-Kota, buszującego w okolicy roślin.



Teraz, kiedy siedzę przy stole z laptopem, ona czai się za wazonem, udaje, że wącha i podziwia, a w rzeczywistości z premedytacją podżera listki. Nauczona doświadczeniem wiem, co to dla mnie oznacza - usuwanie tuż o świcie zielonych dekoracji z podłogi :-)

Na koniec pochwalę się, chociaż z koszmarnym opóźnieniem, geszenkami, jakie otrzymałam od mojej Poli.

Na pierwszy rzut... rower :-)



To właściwie prezent bardziej dla Konkubenta, ale ponieważ ja uwielbiam jej kreskę, ucieszyłam się nie mniej.
Tym bardziej, że nie jest to całkiem zwykły rower!



To rower otoczony pszczołomuchami! :-) I jak go nie pokochać? I jeszcze oprawiony został w czarną ramkę... W sam raz do mojej kolekcji czarnych ramek, o losie których jeszcze nie zdecydowałam.

Drugim prezentem, już bardziej dla mnie, była przeurocza poducha:



Stonowana, ale charakterna i wyrazista - dokładnie tak jak lubię.
I jeszcze zbliżenie na perfekcyjne szwy Poli i moje brudne okna. Uwielbiam kontrasty ;-)




A jako bonus, bo wypada statystykę zdjęć poprawić, wrzucam mój view z okna w salonie. W sumie z pokoju narożnego jest podobny. I z kuchni takoż :-)



Na pierwszym planie plac przed kościołem, z tyłu, po prawej widok na rynek.
Swoją drogą, zawsze kiedy wierni z okazji święta kroczą wieczorem z pochodniami tą aleją prosto na moje okna, mam wrażenie, że idą by mnie nawrócić. Albo podpalić ;-) Na szczęście jak dotąd za każdym razem tuż za bramą skręcali, oddalając się ;-)

A obecnie za temi oknami panuje burza straszliwa, a wiedzieć musicie, że nie należę do entuzjastów tego zjawiska...

Biegnę zatem schować się pod kołdrę (zgodnie z teorią Poli jeszcze z czasów szkoły podstawowej, nie wolno absolutnie w czasie burzy stąpać po podłodze - tezę tą głosiła dumnie skacząc po meblach naszej wspólnej przyjaciółki. Tak Pola, pamiętamy :-P)

Trzymajcie się ciepło... i nie stąpajcie po podłodze ;-)