środa, 30 lipca 2014

Gabinet vol.2 - dobra żona.



Czasem odzywa się we mnie sumienie (dziś z koleżanką z pracy ustaliłyśmy, że sumienie to to, co gniecie w brzuchu) i sprawia, że zadaję sobie pytanie, czy jestem dobrą żoną.

Wydawać by się mogło, że niewiele na to wskazuje, bo ani nie gotuję, ani nie utrzymuję domu w doskonałym porządku, ani w ogóle nie utrzymuję domu, a jedynie się do niego dokładam. Prasuję średnio, kanapek do pracy nie robię, krawatów nie poprawiam, zrzędzę, marudzę, wymądrzam się i żądam uwagi.

A jednak, pomimo wszystkich powyższych, zostałam przez osobę spoza naszego małżeństwa okrzyknięta żoną dobrą.

Do rzeczy. Gabinet dzieli się na dwie strony, stronę lewą i stronę pozostałą. Ze stroną lewą mieliście okazję zaznajomić się przy okazji poprzedniego wpisu, stronę pozostałą przedstawię dziś.
Tadam.


Na stronę tę składa się zaledwie kilka elementów, w tym:

a) dwie wierne, doświadczone już przez życie, komody Malm z Ikei, które przeprowadziły się tu z sypialni - wcześniej były komodami "jej" i "jego", teraz obie są "jego" i stoją na straży porządku (hahaha) w ciuchach rowerowych Męża Krzysztofa,

b) plakat z welodromem (no przecież nie aparatem słuchowym), który przywędrował stąd,

c) periodyki małżonka,

d) rama. Raaaaaaama.

Ja wiem o niej tyle, że była pierwszą ramą szosową K., że jest pęknięta pod główką, że była czarno-żółta i wreszcie, że jakiś rok temu Mąż Krzysztof bardzo nieudolnie jął ją pozbawiać farby, przy pomocy Scansolu.

Chciałam ją przedstawić bardziej 'profi', poprosiłam więc K. o szerszy opis, uwzględniający cechy charakterystyczne. Nie wiedząc, że dojdzie do publikacji, małżonek napisał:


Giant TCR ONCE edition

Ficzersy, że była lekka bardzo jak na swoje czasy i miała nowoczesną geometrię. No i była zawodnicza bo tabsy na numer startowy.
I w ogóle jest retro-cool.

No.


To make a long story short, wydobyłam tę bidną, na wpół oskrobaną z farby ramę i poprosiłam S., żeby ją przekazał w zaufane ręce do piaskowania. I tu właśnie wchodzę ja, jako dobra żona!

Mąż Krzysztof zaczął opowiadać koledze, jak to 'jego żona w ramach prezentu urodzinowego wypiaskowała jego tcr once i umieściła...', na co kolega: Czekaj! Jak ja słyszę w jednym zdaniu 'żona' i 'piaskowanie', to musi być zajebista żona!
Koniec cytatu :-)

I co? Miało być o stronie pozostałej, a jest o mnie. Ale z dwojga złego: wolicie o mnie, czy o rowerach? O sobie wiem więcej ;-)


Off topic: tak się do Was zwracam, jakby Was była armia cała, a w rzeczywistości jest garstka, garść może. I czasem sobie myślę, że może chciałabym, żeby Was było więcej. A innym czasem się zastanawiam po co tu jestem i do czego mi to potrzebne? 

Nie aspiruję do zostania blogerką roku, czy blogerką w ogóle. Nie liczę na udział w targach, zjazdach, warsztatach, spotkaniach - to nie moje podwórko. Blog nijak nie wiąże się z moją pracą i nie zwiąże się nigdy, bo nie jestę dizajnerę, niestety.

Dziś myślę, że jestem tu dlatego, że mam za mało do powiedzenia, żeby książki pisać. A coś pisać muszę. Ale niewykluczone, że jutro pomyślę coś zupełnie innego ;-)

Wasza E.


piątek, 25 lipca 2014

Gabinet vol.1 - robótki ręczne.

Od początku wiedziałam, że w gabinecie/biurze koniecznie musi się znaleźć kilka konkretnych elementów.

Jednym z takich elementów była tablica. Tablica, do której można przypiąć różne notatki, zdjęcia, inne inspirujące obiekty płaskie.

W pierwszej chwili myślałam o pomalowaniu fragmentu ściany farbami magnetyczną i tablicową, ale prawda jest taka, że nie do końca wiedziałam, czy mój małżonek korzysta w pracy z takiej tablicy. Nie chciałam więc, 'upiększyć' wnętrza tak modnym ostatnio elementem wystroju tylko po to, żeby przekonać się, że jest bezużyteczny.

Zaczęłam się więc zastanawiać, czym taką tablicę zastąpić. Długo, długo, dłuuuugo nie wiedziałam co z tym fragmentem ściany zrobić.

W końcu stwierdziłam, że proste rozwiązania są najlepsze i postanowiłam powiesić tu linkę do zasłon Dignitet z Ikei i na niej powiesić żabki i przyczepić zdjęcia. Ale pomysł ewoluował. Linka linką, ale może elementy, które mocuje się do ściany mogłabym zastąpić jakąś częścią rowerową? Popędziłam więc do komórki, zwanej też stajnią, w której mieszkają Wszystkie Rowery Męża Krzysztofa i jęłam dokonywać oględzin. I w czasie tychże oględzin, pomysł ewoluował ponownie - to nie elementy mocujące, a samą linkę zastąpię częścią rowerową - łańcuchem!





>>>Tu przedstawić muszę nową 'osobę dramatu' - mego drogiego przyjaciela z dzieciństwa, Pana S.
Pan S. jest osobą wielce twórczą i absolutnym pasjonatem majsterkowania. Ok. 20% jego projektów kończy się nawet względnym powodzeniem ;-) Razem ze swoją partnerką, Panią M., bardzo mi pomagał przy moich gabinetowych wymysłach. <<<

Po raz kolejny złapałam więc za telefon i dzwonię do S., przedstawiając mu swój pomysł, a w odpowiedzi słyszę: Wiesz, że jesteś genialna? Łańcuchy można łączyć ze sobą w nieskończoność!

Mnie to wcale nie ucieszyło, bo ja planowałam zrobić jedną, biedną linewkę. On miał tylko opracować sposób jej zamocowania, a po takiej rewelacji znowu musiałam się zastanawiać, jak bardzo pociągnąć ten pomysł z łączeniem łańcucha.

Oszczędzę Wam historii, jak przez trzy dni, przy użyciu taśmy malarskiej, zdjęć z beznadziejnego avanti, excela i worda usiłowałam podjąć decyzję, w każdym razie po kilku nieprzespanych nocach, stworzyłam taki oto profesjonalny projekt:


Byłam przekonana, że łańcuchy będę musiała zakupić, jednak na szczęście S. zna właściciela sklepu i serwisu rowerowego, który na swym zapleczu skrywał cały basen zużytych łańcuchów (sam w wolnych chwilach je czyścił i robił sobie 'zasłonkę' na drzwi, taką, jakie kiedyś robione były z drewnianych koralików :-). Drewnianym patykiem wyłowiliśmy łańcuchy, niczym jakieś węgorze, w ilości wystarczającej i popędziliśmy je czyścić.

Zębatki pojawiły się w mej głowie na dzień przed montażem (bo właśnie tyle mieliśmy na wstawienie i zamontowanie wszystkiego - jedno środowe popołudnie), ale na szczęście też udało się je bez problemu zdobyć drogą inną, niż droga kupna (nie, nie poprzez kradzież!).

Na podstawie ww. szkicu, po godzinach pocenia się, sprejowania metalowych elementów i przyswajania zupełnie nowych przekleństw, na ścianie stworzyliśmy to:


Nieskromnie przyznam, że mnie urzeka i ten akurat pomysł jest całkowicie autorski i inspirowany wyłączne mym cierpieniem podczas opracowywania planu zagospodarowania ściany :-)

>>>Funny story: Stoimy z S. w Castoramie i oglądamy śruby, które będą wkręcone w ścianę. S. zachęca mnie do wyboru "bardziej estetycznych śrubek" (Serio? Bardziej estetyczne łebki śrub?), wskazując to na te, to na tamte. Kiedy na jedną z propozycji odkrzyknęłam, że te śruby nie mogą być takie miedziane, muszą być srebrne, z autentyczną urazą odpowiedział: One nie są miedziane. One są galwanizowane.
Faceci ;-) <<<


Kolejny element wykonany ręcznie, przez Pana S., był już inspirowany (mocno inspirowany) zdjęciem znalezionym gdzieś w sieci.

Co z tego, że 21-szy wiek, co z tego, że wszystko laptopem, ipadem, smartfonem i telepatią? Każde biuro musi mieć biurko. A każde biurko musi mieć organizer na biurowe akcesoria!


Kiedy więc natknęłam się na cudny, industrialny organizer w intersieci, wykonałam kolejny z wielu telefonów do S.: eeeeeeeS., a coś takiego to pewnie bardzo trudno zrobić, co?

Przy mojej następnej wizycie u M. i S. zobaczyłam już w ich piwnicy pocięte fragmenty profili stalowych :-) jak przy puzzlach, przestawiałam rurki, dokładałam, odejmowałam, w końcu stworzyłam obraz wg mnie idealny, a S. wszystko pięknie zespawał i wykończył.



I chociaż do ostatnich chwil było bardzo nerwowo, a Pan S. twierdził, że chyba wyjdzie z tego 'kupa', to efekt końcowy podbił moje serce.


Może zrobimy z tego jakiś biznes? :-) Tylko najpierw musiałabym zorganizować duży zapas środków uspokajających dla S.

To tyle, jeśli chodzi o nasze prace z zakresu metaloplastyki. Do zobaczenia w kolejnej części gabinetowej sagi.


poniedziałek, 21 lipca 2014

Mój mąż? Mój mąż z zawodu jest dyrektorem!



No, może nie dyrektorem, a kierownikiem. I nie z zawodu, tylko aktualnie. Ale piastuje to stanowisko w Bardzo Dużej Firmie i, póki co, robi to z bardzo dużym zapałem.

Są tej sytuacji plusy dodatnie i plusy ujemne. Do dodatnich można zaliczyć, pompatycznie rzecz ujmując, możliwość rozwoju i rzeczywistego wpływu na rynek, który jest konikiem mego oblubieńca. Do ujemnych natomiast, zwłaszcza z mojego punktu widzenia, fakt że 5 dni w tygodniu spędza on 400 km od domu.

Jest to sytuacja tymczasowa (tymczasem trwa od dziewięciu miesięcy) i kiedyś, docelowo, ma ulec zmianie i centrum dowodzenia mojego małżonka przeniesione zostanie na Jainty 8. Dlatego wyremontowany, pomniejszony pokój zarezerwowany został z myślą zrobienia z niego gabinetu, kiedy nadejdzie czas powrotu.

Jednak już teraz zdarza się, że Mąż Krzysztof jeden, czy dwa dni w tygodniu pracuje z domu. I, jak wynika z jego relacji, nie jest to najprostsze, na owłosionej kocią sierścią kanapie i z kotami w roli 'współpracowników'.

Dlatego też, kiedy w marcu zaczęłam się zastanawiać nad prezentem urodzinowym, na dosyć okrągłe urodziny lipcowe, postanowiłam, że zrobię mu niespodziankę i przygotuję miejsce do pracy.

Pamiętacie narożny?


Jak już wcześniej wspominałam, podczas remontu 'skurczył się' o kilka dobrych metrów. I zmienił szatę graficzną :-)
Teraz wygląda tak:


O szczegółach opowiem w kolejnych postach, bo właściwie każdy element był dla mnie przygodą i mogę kilka słów na jego temat powiedzieć.

Dziś napiszę tylko o głównej idei, zamyśle, jaki towarzyszył mi w procesie tworzenia.

Trochę jak z amerykańskim "something old, something new, something borrowed, something blue" i tu wyznaczyłam sobie kilka kluczowych punktów:

-miało być rowerowo, bo w końcu takie rzeczy będą tam się rodzić, ale nie ZBYT rowerowo, żeby nie wyszedł nam tematyczny pokój pirata,

-miało być inspirująco z pobudzeniem kreatywności, ale bez przeładowania, żeby przedmioty nie rozpraszały nadto uwagi,

-miało być customowo, bo małżonek lubi i ceni, zwłaszcza rzeczy robione ręcznie, dostosowane do użytkownika,

-miało być po męsku, bez żadnych babskich akcentów, kwiatuszków, ozdobniczków, wazoników, świeczuszek, bo to miejsce pracy chłopa ma być,

-ALE miało być w miarę lekko i energetycznie, niezbyt loftowo, żeby mózg był cały czas na obrotach, pobudzony do działania,

-miało być trochę klasyki designu, bo to zawsze cieszy i inspiruje,

-miało być trochę współczesnej lekkości, żeby całość odciążyć i żeby nie było zbyt snobistycznie,

-miało być kilka elementów ręcznie (prawie własno-) wykonanych, żeby nadać pomieszczeniu osobisty charakter,

-miało być odrobinę sentymentalnie, stąd kilka pamiątek,

-miało być tam nasze wspólne zdjęcie, bo na każdym kierowniczym biurku winno znaleźć się zdjęcie żony, nawet jeśli przebywa ona w pomieszczeniu obok ;-)

-miało być po Krzysiowemu.

Podsumowując, każdy element, który pojawił się w pokoju, przecedzony był przez moje myśli o Mężu Krzysztofie. Nic nie znalazło się tam tylko dlatego, że mnie się podoba, a K. niekoniecznie się przyda.



Zgodnie z reakcją i feedbackiem K., powyższe punkty udało mi się zrealizować, co potwierdziły słowa "gdybym był człowiekiem, który płacze, to bym się pewnie rozpłakał".



Poza tym, pokój okazany został w piątek wieczorem, a gdy wstałam w sobotę rano, zastałam K. siedzącego przy biurku i wysyłającego pracownicze maile, także chyba się prezent sprawdził :-)

I pomimo faktu, że pokój jest teraz naprawdę niewielki, udało mi się wydzierżawić jego część, na rozłożenie mojego kramu,



gdzie tym razem powstaje o wiele prostszy od poprzedniego zydelek, na który z niecierpliwością oczekuje sypialnia:


Tytułem wstępu do 'gabinetowych opowieści' chyba powyższe wystarczy.

Oczywiście jeszcze kilku rzeczy w pokoju brakuje, bo nie wszystko udało się zainstalować w jedno popołudnie, ale będą się sukcesywnie pojawiać i, mam nadzieję, kusić męża do powrotu :-)

To tyle na dziś, trzymajcie się, cześć!

wtorek, 15 lipca 2014

Post jednego, słabego zdjęcia.




Dziś tylko jedno zdjęcie, w dodatku jakości marniejszej niż zwykle, bo z telefonu.

Taki mały teaser, żeby o sobie przypomnieć, zasugerować, że coś się na Jainty 8 dzieje. Bo i trochę się dzieje.

Remont ukończon został, urządzanie w toku. Pomysły oczekują, środki są w trakcie gromadzenia.

O remoncie pewnie więcej powiem przy okazji oprowadzania Was po odświeżonych pomieszczeniach, w tym miejscu napiszę jedynie, że kosztem zmniejszenia pokoju narożnego o jakieś 4 m2 zyskaliśmy:

-cat-free zone - narożny w końcu ma drzwi, którymi można oddzielić część sypialnianą od części dziennej, a tym samym uciec choć na chwilę od 'humpcwortów",

-kamerlik - wycięty fragment pokoju, który mieści szafę i strefę kocią (kuwety + Miecinkowe krzesełko), więc zrobiło się funkcjonalniej.

Dzisiejszym zdjęciem, natomiast, przedstawiam jednego z nowych lokatorów naszej sypialni, przedmiot kultowy i będący obiektem mego pożądania od dawna. Bardzo dawna. Chyba wiecie, że nie chodzi o butelki z Ikei?

O tym, jak do nas trafił, już wkrótce...

Miłego.