niedziela, 30 listopada 2014

Gyszynk ze Śląska. GIVEAWAY, jak to mawiają.

Spotkało mnie w ostatnim czasie niemałe zaskoczenie. Zostałam bardzo miło przyjęta w pewnym z internetowych rejonów i pomyślałam, że właśnie to zdarzenie, a nie jakaś okrągła, np. trzydziesta pierwsza rocznica bloga, jest dobrą okazją na posłanie w świat małego prezentu.




Prezentem, a raczej gyszynkiem (wypada się pochwalić znajomością podstawowego słownictwa w gwarze śląskiej) jest Sadza Soap - mydło choby wongiel. 



Moim zdaniem zupełnie uroczy gadżet :-)

Jeśli ktoś z Was pragnie zostać jego posiadaczem - zapraszam.

Zasady są trzy:

1) Zostawienie komentarza z namiarem na siebie.
2) Zamieszkanie (lub wskazanie adresu wysyłki) na terenie naszego kraju (Polski znaczy).
3) Czerpanie radości z gyszynku.

Można polubić, linkować, plakatować miasto tym postem, ale nie jest to żaden warunek :-)

W najbliższą sobotę  (Mikołajki - 06/12/14, ok. 20:00) maszyna losująca wskaże szczęśliwego zwycięzcę :-)


Czas start!

wtorek, 25 listopada 2014

Wnętrza - I'm doing it wrong.

Znacie to uczucie, kiedy jakaś myśl świdruje w Waszej głowie tak bardzo, jakby próbowała przeprowadzić na Was lobotomię?

Ja niestety znam, aż za dobrze. Właściwie każda myśl przewodnia, jaka mnie dopada, charakteryzuje się wyjątkową uporczywością. Drąży, wierci, świdruje tak, że aż fizycznie jest mi niedobrze, mam mdłości i muszę ją z siebie uwolnić.

Piszę o tym tutaj dlatego, że od kilku tygodni, miesięcy może, nękają mnie rozmyślania dotyczące urządzania wnętrz. Oczywiście, moje życie obfituje w treści obiektywnie istotniejsze, jednak to dom jest w ostatnim czasie tematem wiodącym. I przywiódł mnie on do pewnych bardzo konkretnych wniosków.

Niniejszą tyradę sponsoruje nowe zadanie, które majaczy mi gdzieś na horyzoncie. Będę musiała od nowa urządzić wszystkie pomieszczenia w domu.

I w tym miejscu zaczyna się podróż którą, jak sądzę, uwielbiamy najbardziej :-) planowanie, rozmieszczanie, wybieranie kolorystyki, poszukiwanie mebli, obmyślanie strategii.

Nie każdemu taka okazja zdarza się dwa razy na przestrzeni czterech lat, postanowiłam więc tym razem podejść do tematu naprawdę z głową. A może z dwiema, niech i Mąż Krzysztof wtrąci swoje trzy grosze.

Poniższą listę priorytetów popełniam, żeby uporządkować sobie ten obszar - pewnie będzie przydatna, kiedy w końcu przejdę z fazy głębokich rozmyślań do realizacji ;-) ale też dlatego, że może ktoś z Was ma podobne spostrzeżenia? A może zupełnie inne? Chętnie poczytam, co tam w Was drzemie.

Mój "pentalog".

Po pierwsze primo - ZASADNOŚĆ

To jedno z moich ulubionych słów. Komfortowo czuję się tylko wtedy, gdy wszystko dookoła mnie jest zasadne, tj. ma jasną przyczynę, cel, potrafię to wyjaśnić i uzasadnić. W przypadku wnętrz można, jako synonimu dla zasadności, użyć określenia "funkcjonalność".

Przeszkadza mi we wnętrzach wszystko, czego nie da się uargumentować. Lubię design, ładne przedmioty pobudzają u mnie wzrost endorfin, ale tylko wtedy, kiedy są użyte mądrze. I kiedy są naprawdę ładne.

Archiwalne zdjęcie poglądowe:


ZASADNOŚĆ - you're doing it wrong!

Jasne, dziś nie są to najnowsze trendy, ale w czasie, kiedy to zdjęcie powstało, można było odhaczyć listę "mast hewów".

Cotton ball lights - checked.
Wielki lampion - checked.
Własnoręcznie odnowiona ramka, użyta niezgodnie z pierwotnym przeznaczeniem - checked.
Stary, warsztatowy stołek - checked.

Żaden z powyższych przedmiotów nie pełni tu szczególnie istotnej funkcji, a z racji mojej nieudolności, nawet nie wyglądają zbyt dobrze.

Dziś część z bohaterów zdjęcia zadomowiła się w różnych kątach mieszkania, przyjęła ode mnie propozycje pracy i w końcu nabrała znaczenia.

Po drugie primo - CHARAKTER

Kolejną kluczową kwestia w tworzeniu swojej przestrzeni jest dla mnie odbicie we wnętrzu cech, natury, zainteresowań jego właściciela. Pompatycznie rzecz ujmując, prawdziwego JA.

To pewnie jeden z powodów, dla których nie do końca wierzę w instytucję dekoratora wnętrz (przynajmniej w odniesieniu do przestrzeni prywatnej), bo najbardziej przemawiają do mnie wnętrza, które wypływają z wewnętrza.

Archiwalne zdjęcie poglądowe:


CHARAKTER - you're doing it wrong!

Ta trudnej urody kompozycja nie mówi o nas nic. A przynajmniej nie mówi o nas nic zgodnego z prawdą. Bo tak: ani nie jesteśmy pluszowi, ani nie świecimy w ciemności, ani (wierzę w to głęboko), nie jesteśmy pozbawieni treści, jak ta ramka nieszczęsna.

A ja bym chciała, żeby nasze mieszkanie opowiadało o tym, że mamy swoje pasje, że kochamy nasze koty, że mamy poczucie humoru, że mamy dystans do świata i otwarte głowy, że dużo czytamy i prawie wcale nie gotujemy, że lubimy porządek, ale nie zawsze jest u nas czysto. Żeby nas było w nim więcej o wiele.

Po trzecie primo - SWOBODA

Luz, naturalność, dystans, margines błędu. W domu się mieszka. Tutaj muszę się czuć swobodnie, ale nie tylko ja. W moim domu przede wszystkim swobodnie muszą się czuć wszyscy jego mieszkańcy, a tuż za nimi nasi nieliczni goście.

Archiwalne zdjęcie poglądowe:



SWOBODA - you're doing it wrong!

Nie potrafię sobie wyobrazić mojego małżonka, dobrze odnajdującego się w przestrzeni pełnej falbanek, koronek, pasteli, czy jak na powyższym zdjęciu, jamiołków, świeczuń, misiaków. To zwyczajnie nie licuje. Zresztą, on mi to mówił, tylko ja w tamtym czasie byłam przekonana, że to jest jedyna słuszna droga. Moja droga.

Po czwarte primo - PRAWDA

Może to dlatego, że coraz mocniej jestem posunięta w latach, ale uwiera mnie sztuczność.

Jak płachta na byka, działają na mnie "stylizowany", "imitacja", "-podobny". Nie znoszę kafli, które udają, że są drewnem, komódek co to niby Ludwika widziały, cegły z marketu i styropianowych rozet.
Jak mieszkam w kamienicy, nie udaję, że mieszkam w pałacu.
Jak mieszkam w bloku, nie udaję, że mieszkam w wiejskiej chacie,
Jak mieszkam w wiejskiej chacie, nie udaję, że mieszkam w lofcie.

Znowu, według mnie, z każdego wnętrza można wyciągnąć "to coś", tylko trzeba pamiętać o spójności i pewnej konsekwencji, tylko wtedy będzie wiarygodnie i przekonująco.
Ja będę o to walczyć :-)


Po piąte primo-ultimo - POMYSŁ

O autorski pomysł niełatwo i dlatego fajnie, że mamy dostęp do niezliczonej ilości źródeł, z których możemy wyłowić coś, co ktoś, gdzieś, kiedyś już zrobił, a nam się podoba bardzo.

Niewielu wśród nas kreatorów, nie wszyscy musimy być twórczy, ja godzę się ze swoją odtwórczością, ale mimo wszystko chciałabym ją trzymać w ryzach.

Archiwalne zdjęcie poglądowe:



POMYSŁ - you're doing it wrong!

Ile osób mogłoby mieć taki kącik u siebie? Na ilu blogach moglibyście go zobaczyć? Czy nie musielibyście się zastanowić, kto jest jego autorem, bo od razu nie widać na pewno?

Ja ostatnio miałam problem z odszukaniem pewnego wnętrza, bo zawierało tak dużo "pozycji obowiązkowych", że miałam co najmniej pięć typów dotyczących tego, gdzie je widziałam.

Z moim zdjęciem jest podobnie. Jasne, teraz pewnie znalazłyby się na nim piórka, typografie (czyli napisy, po prostu, najczęściej niestety banalne), ożywczy dodatek w kolorze musztardy i klosze inspirowane niemieckimi roczniakami. Ale to nie przypadek, że wszystkim nam chodzą ostatnio po głowie szklane kopułki, łapacze snów, ozdobne taśmy klejące i czarne ściany. To kopia.

I ja się zaczęłam czuć w tym wszystkim bezwolna nieco, a potrzebuję odzyskać kontrolę.

Bo są trendy i są gotowe stylizacje, i ja chciałabym umieć wychwycić różnicę.


Czy mój wywód jest koszmarnie długi? Zdecydowanie tak.
Czy brzmię trochę jak nadęty bufon? Niewykluczone.
Czy mogłam sobie to darować? Pewnie mogłam ;-)

Ale mam nadzieję, że kiedy będę Wam pokazywać realizację mojej aktualnej wizji, powyższe znajdą tam zastosowanie i będzie się to wszystko kupy trzymać, a nie kupę przypominać.

A teraz kielona każdemu, kto dotrwał!

Dobrej i kolorowych,
EM


czwartek, 20 listopada 2014

Gnieciuch.

Jestem ostatnio w procesie lampowym. Lampy to właściwie jedyny element wnętrzarski, jakiego teraz szukam, jaki oglądam, planuję, wybieram, bo faktem jest, że niedługo będę potrzebować wielu lamp, a nie chcę, żeby były zupełnie przypadkową zbieraniną. Mogą być zbieraniną, ale wyselekcjonowaną przeze mnie, dla mnie.

Większość lamp na razie tylko oglądam i skrzętnie notuję w kajeciku (okej, dodaję do zakładek),  ale jedną musiałam nabyć już, na-ten-tychmiast. A konkretnie nawet nie lampę, a klosz.

Od kilku lat miałam w domu ulubieńca - trójnogą lampę, którą zobaczyć można np. tu.

Stała sobie dzielnie w salonie i, co tu dużo mówić, po prostu spełniała swoją funkcję. Kilka razy oberwało jej się od kotów, tzn. w trakcie szalonej, kociej gonitwy była przewracana i jeden z takich incydentów zakończył się dla niej fatalnie - zupełnie popsuł się abażur. Nie do naprawienia (konsultowane z S., więc sami rozumiecie, że ocena techniczna była wiarygodna ;-)

Ten przykry wypadek miał miejsce jakieś pół roku temu i od tamtej pory niemrawo zaczęłam rozglądać się za zastępstwem. Nie byłam w ten proces szczególnie zaangażowana, dopóki wieczory nie zrobiły się taaaakie długie i taaaakie ciemne. Nastała potrzeba światła.

A w oko wpadł mi taki oto abażur-gnieciuch:



Z opini, jakie do tej pory zebrałam na jego temat, mogę wysnuć wniosek, że jego uroda jest kontrowersyjna. Wygląda trochę jakby był wykonany przez dziewięciolatka na lekcji ZPT, ale wśród dziesiątek abażurów jakie obejrzałam, jako jedyny wydał mi się godnym następcą poprzedniego klosza.

Na razie zakwaterowałam odświeżoną lampę w rogu gabinetu, bo tu ostatnio spędzam dużo czasu.
Tak sobie stoi (w towarzystwie martwych cottonballs - muszę coś z nimi zrobić, bo padły):


A tak sobie, a raczej mi, świeci:


Lampa w zestawieniu z tym abażurem nie zalewa może pomieszczenia światłem, ale jest całkiem nastrojowo.

A tu zbliżenie na wykończenie - bardzo w moim stylu :-)
Grube płótno i nitki:


Jestem przekonana, że wiele z Was byłoby w stanie wyprodukować sobie taki abażur ze skrawków materiału leżących gdzieś w kącie, skrajnie niskim kosztem.

Niestety ja, jak już gdzieś wspominałam, pomimo moich wielkich chęci, zapału i pasji, pozbawiona jestem talentów wszelakich i chcąc mieć taki abażur musiałam po prostu napełnić kabzę marki HK Living :-)

Ale nie czuję się z tego powodu jakoś mocno pokrzywdzona - nawet ja nie mogłabym być idealna, bo byłabym wtedy absolutnie nieznośna dla świata.

A skoro już się zebrałam i nadaję, pokażę Wam jeszcze jeden element od Czarów z Drewna, który przywędrował do mnie razem z biurkiem.

The podkładka:



Cytat jest oczywiście moją inicjatywą własną, pochodzi z mojej ulubionej komedii i podkreśla moje uwielbienie dla barejowskich produkcji.

A na koniec pokażę się Wam ze sprawcą lampowego zakupu.
Tak spędzone poranki należą do najprzyjemniejszych :-)


Do miłego!

sobota, 15 listopada 2014

Gabinet vol. 5 - ku światłości.

No to jak? Siekniemy ten końcowy wpis z serii i będziemy mieć sprawę załatwioną? A sieknijmy.

Dziś czas na światłość, czyli słów kilka o oświetleniu.

Pomieszczenie, które służyć ma za gabinet jest niewielkie (12 m2), nie potrzebowałam więc całego zastępu lamp. Postanowiłam na początek umieścić tam trzy źródła światła - niewielką lampę sufitową, która przywędrowała z sypialni, zagubioną i bezrobotną lampę podłogową z papierowym kloszem i, rzecz jasna, lampę biurkową. I właśnie o tej ostatniej pragnę dziś opowiedzieć.

Wybór nie był trudny, od początku wiedziałam, jaką lampę chcę postawić na biurku. Wyzwaniem była jednak jej dostępność. Chciałam bowiem Kaisera.




Lampy projektu Christiana Della od dawna przyprawiały mnie o szybsze bicie serca, zresztą, lampa nożycowa, którą pokazywałam w jednym z wpisów (klik), baaaardzo wyraźnie nawiązuje do (żeby nie powiedzieć zrzyna z) kultowego wzornictwa.

Zrodził się zatem pomysł i rozpoczęło polowanie. Można znaleźć te lampy w intersieci. Jednak nie zawsze wtedy, kiedy akurat chcemy je kupić, a już na pewno nie zawsze w przyzwoitej cenie.

Mnie się jednak udało! Wylicytowałam lampkę za bardzo rozsądną kwotę. Była co prawda mocno zmęczona życiem, ale ja już miałam sztab ludzi czekających na mój sygnał do wskrzeszenia jej (piaskowanie, malowanie, usprawnianie).

Efekty prac poniżej:






Moje dziołchy z biura oczywiście były na bieżąco w każdym etapie projektu "gabinet" i musiały wysłuchiwać wszelkich nowo podjętych decyzji, oglądać każdą zdobycz, jaką poczyniłam, uśmiechać się ze zrozumieniem i z uznaniem przytakiwać.

Nie inaczej było z lampą. Kiedy w końcu dotarła do mnie moja lampa, z dumą wydobyłam ją z kartonu, postawiłam na moim pracowniczym biurku i zaprosiłam dziewczyny do oględzin.

Kochana K. szczerze (chcę w to wierzyć) się zachwyciła, natomiast Szefowa popatrzyła, popatrzyła i stwierdziła, że jej tata ma taką lampę w komórce, na blacie roboczym.

Ponieważ, i tu muszę być szczera, Szefowa nie jest pasjonatem staroci, byłam przekonana, że przez pojęcie "taką lampkę" ma na myśli "no taką czarną, metalową, całą w odpryskach", ale nie! Zdeterminowana Szefowa jeszcze tego samego dnia, po powrocie do domu, poczłapała do komórki i zrobiła zdjęcia klosza.

No Kaiser jak skur...iera wycięty! :-) Nie ośmieliłam się oczywiście nawet spytać, czy nie zechcieliby mi go odstąpić, bo przecież to lampka, która w komórce stoi od zawsze i bardzo przydaje się, kiedy trzeba poświecić w jakichś zakamarkach.
Ale Szefowa i jej rodzina to ludzie o miękkich serduszkach (do czego żadne z nich się nie przyzna ;-) i sami zaproponowali mi, że mogę dostać tę wysłużoną lampę, jeśli tylko w zamian sprawię im inną, która będzie równie funkcjonalna.

I, wierzcie lub nie, w ten sposób stałam się posiadaczką drugiego Kasiera - tym razem w zamian za najprostszego, ikeowego Formata.



Ponieważ, wbrew obiegowej opinii, nie jestem czubkiem, nie postanowiłam umieścić na biurku dwóch lamp ;-) Zdobycz internetowa powędrowała do gabinetu, lampa z komórki z kolei została obsadzona w roli mojej lampki nocnej. Ta druga jest nieco pokrzywdzona przez los, ponieważ ktoś odpiłował jej rancik (pewnie była to amputacja rdzewiejącego fragmentu) i właśnie dlatego przygarnęłam ją do swojej sypialni - uważam, że zasługuje na jeszcze więcej miłości! :-)

I chociaż obie lampy to ten sam model (wg mnie 6556), ja nadal nie mam dość i za każdym razem, kiedy gdzieś zobaczę lampę Kaiser Idell pragnę ją mieć.

Jak dotąd poprzestałam na tych dwóch egzemplarzach, ale to nie jest moje ostatnie słowo!

Jakkolwiek to brzmi, ostatnio bardzo lubię lampy :-)

EM


poniedziałek, 3 listopada 2014

Gabinet vol. 4 - drewno i przyjaciele.

Ku radości ogółu, zbliżamy się do końca gabinetowej sagi. Zostało nam do omówienia jeszcze kilka składowych, część z nich zawrę poniżej.

Długo zwlekałam z opisaniem najważniejszych dla mnie elementów gabinetu. Chyba wydawało mi się, że zbuduję suspens, ale wyszło jak zwykle. Rozwlekło mi się wszystko w czasie, część emocji i wspomnień zatarła, wszyscy jesteśmy już tym zmęczeni, bo ileż można?

Jednak nie mogę bez entuzjazmu wspomnieć o tym, co moim zdaniem stanowi największe "wow" całego projektu. O blacie.

Prawie każdy gabinet potrzebuje biurka. W każdym razie nasz potrzebował. Myślicie, że łatwo o ładne biurko? Jeśli tak, jesteście w mylnym błędzie.

W moim pomyśle biurko miało właściwie być tylko blatem - nie były tu potrzebne żadne szufladki, schowki, półki na dokumenty. Praca koncepcyjna, jaka miała się przy nim odbywać, wymagała jedynie komputera, telefonu, notatnika i ogromu natchnienia.

Ponieważ wiem, jak bardzo Mąż Krzysztof lubuje się w naturalnych materiałach, customowych projektach i przedmiotach z historią, bez większego namysłu swe kroki skierowałam do Czarów z Drewna. Na blogu i w sklepie odnaleźć można głównie mniejsze formy (ozdobne litery, tablice, podkładki, etc.), a moje otoczenie nie jest dla nich stworzone. Jednak od dawna czujnie śledzę poczynania Al. i wiedziałam, że nawet w większym formacie spod jej narzędzi wyjdzie dokładne odzwierciedlenie tego, co ja mam w głowie.

No i wyszło. Piękny blat ze starego, delikatnie szczotkowanego dębu.



Ustalenia z Al. rozciągnięte były na przestrzeni kilku miesięcy, sama realizacja, o ile dobrze pamiętam, to sześć tygodni.

Pod uwagę wzięta została każda moja wskazówka, każe moje chciejstwo, łącznie z tymi, co do których nie było pewności, że są możliwe :-)

Blacior dopracowany jest w najmniejszych szczegółach. Poniżej cudowne łączenia (kołacze mi się po głowie, że to "jaskółczy ogon", ale żaden ze mnie stolarz ;-)

Kiedy zobaczyłam blat po raz pierwszy na żywo, od razu go przytuliłam, a w drugim odruchu miałam ochotę przytulić Al.!



Żeby jednak nie było zbyt sielsko, blat dla przeciwwagi osadziłam na najprostszych, metalowych nogach z Ikei (Też uwielbiacie połączenie ciepła drewna i zimna metalu? I bet you do!).


Do tego wszystkiego motywujący i personalizujący całość cytat, et voila:



A przy biurku, nie mniej ważne od blatu - krzesło.

Krzesło dla odmiany pochodzi stąd: Trzy Puszki Farby i chociaż blat był wcześniej w mojej głowie, to krzesło było pierwsze w moim posiadaniu.

Miałam pewne obawy co do jego funkcjonalności i ergonomii, i przyznam szczerze, liczyłam się z tym,  że będzie pełnić raczej funkcję dekoracyjną, a w jego miejsce zmuszeni będziemy wstawić jakiś typowo biurowy koszmarek.

Jednak krzesło, pomimo swej wiekowości (prawdopodobnie lata 50-te XX w.), okazało się nadzwyczaj zmyślne i szalenie wygodne. Ma więcej możliwości regulacji, niż większość współczesnych foteli biurowych, na których miałam sposobność siadywać.

Nazwę ma może nie tyle wdzięczną, ile zadziornie brzmiącą:


Ale za to detale. Detale... Można im się oprzeć?



I mój absolutny faworyt - sprężyna amortyzująca:


Jedyny mankament, jaki widzę, ale z którym sobie poradzę, to lakier, którym zabezpieczone zostało krzesło. Delikatnie rozpuszcza się pod wpływem ciepła, co sprawia, że farfocelki z moich pluszowych, domowych spodni zgrabnie na nim osiadają, tworząc fantazyjne wzory ;-)

Bohaterowie drugoplanowi dzisiejszego wpisu to drobiazgi:


Torba, marketing której jest tak przemyślany, że i ja dałam się złapać (podwójnie! w sypialni stoi kolejna...), ale która pomimo swej wszechobecności wcale mi nie zbrzydła.


Kritters, mały nakręcany sprężyną robocik, który podarowałam mężowi na gwiazdkę kilka lat temu właśnie z przeznaczeniem "biurkowym", chociaż K. pracował wtedy zupełnie gdzie indziej. Teraz Kritters znalazł swój kawałek blatu i jest szczęśliwą garstką metalowych części.

To wszystko na dziś, żegnam się z Wami, a na pocieszenie dodam, że czeka na Was jeszcze tylko jeden wpis z gabinetowego cyklu. Bądźcie wytrwali :-)

EM