wtorek, 21 lipca 2015

O filozofii...

...dorabianiu.

Zebrało mi się znowu i już podchodzi do gardła. Toteż piszę.

Kupiliśmy mieszkanie i je remontujemy. To wiecie.
Wiecie też, co taki proces oznacza zazwyczaj - długie godziny spędzone na poszukiwaniu kolejnych, niezbędnych elementów wyposażenia.

Długie godziny spędzone w intersieci -  w sklepach z dodatkami, na portalach aukcyjnych, w sklepach meblowych, na blogach.

I właśnie te ostatnie godziny, spędzone na różnych blogach, ponownie uświadomiły mi, jak łatwo się zapętlić. Po raz kolejny dotarłam do miejsca, w którym stwierdzam, jak bardzo "blogosfera" nie jest dla mnie, jak mnie to wszystko irytuje, jak nierzeczywisty obraz rzeczywistości przedstawia.

Wnętrza wyglądają jak kopiuj-wklej. Luzu w nich nie ma za grosz. Charakteru też nie - naprawdę.
Oczywiście możecie się ze mną nie zgodzić, ale wyraźnie czuję, że przestaliśmy pokazywać wnętrza, które urządziliśmy, a zaczynamy urządzać wnętrza, żeby je pokazać.

Mnie nie zachwyca pięćdziesiąty przestylizowany balkon na osiedlu z wielkiej płyty - z lampionikami, świeczkami, "niedbale" zarzuconym pledem i obowiązkowo lemoniadą w modnej szklance. I stosem książek. Bo przecież wszyscy czytamy. Ja np. od miesiąca tę samą, słabą książkę, bo koncentrację mam na zerowym, ale czytamy!
Nie chcę, żeby mnie zachwycał.

Każdemu szczegółowi przypisywana jest ranga dzieła sztuki. Pompatyczne opisy rzeczy tak banalnych, tak masowych i niestety tak pozbawionych wartości, że aż zaczynam się bać, czy i mnie to nie dopadło. I ten wszechbrzmiący głos eksperta! Boję się zarażenia, a zarazić się jest bardzo łatwo.

Ja też uwielbiam urządzanie wnętrz, na poziomie amatorskim i na potrzeby własne, rzecz jasna. Ale nie chcę się zrobić śmieszna. Nie chcę, jak w tych wszystkich magazynach, pisać o strefie wypoczynku, czy strefie pracy w odniesieniu do pokoju, który ma 18 m2.
Nie chcę, żeby ktoś mi bił brawo, bo postawiłam śliczny wazonik na tle ślicznego plakatu ze sklepu ze "skandynawskimi dodatkami".

Wiecie gdzie jest fajnie? Które miejsca mnie urzekają? U SentiMenti jest z pomysłem i charakterem. U Thymki jest naprawdę ze smakiem. U AliBaBy jest nieprawdopodobny luz i kreatywność.

Niech i u nas będzie normalnie. Niech będzie swobodnie. Niech będzie bez zadęcia.

Musi tak być, bo dom, który przyszło mi teraz tworzyć, nie może być domem "na bloga".
To musi być dom dla Olki. Dla całej naszej ferajny.

I bardzo bym chciała, żeby młoda wiedziała, który z tych trzech wielorybów ma jakąś wartość ;-)



A ja? Oczywiście będę pisać. Oczywiście będę wrzucać zdjęcia. Wiem, że jest kilka osób, które lubią tu zaglądać i być na bieżąco. A i ja lubię tu zaglądać.

To do następnego zajrzenia!

P.S. Jeśli zobaczycie u mnie komodę Sprutt o dziewięciu szfladach - zgłoście ten blog do usunięcia, będę zakażona ;-)

wtorek, 23 czerwca 2015

Taki sneak-peak, z zaskoczenia!

Ci z Was, którzy tu zaglądają, będą musieli pogodzić się z faktem, że na blogu przez jakiś czas nie będą się pojawiać zdjęcia wybitne (takie nie pojawiały się nigdy), nie będą się pojawiać nawet zdjęcia przyzwoite.
Ci, którzy tu nie zaglądają, nie będą musieli oczywiście godzić się z niczym.

Niestety, jedyne co mam do dyspozycji to szybkie "shoty" autorstwa Męża Krzysztofa, które udaje mu się poczynić między jednymi pracami a innymi.

Na pocieszenie dodam, że sama, na żywo widziałam niewiele więcej niż Wy - w naszym nowym mieszkaniu byłam dokładnie dwa razy:
-kiedy oglądaliśmy je po raz pierwszy - wtedy wyszłam stamtąd bardzo zasmucona i przekonana, że go na pewno nie kupimy,
-już po podpisaniu aktu notarialnego - wtedy okazało się, że wkrótce po tym wydarzeniu "zalał nas" sąsiad z góry. Mieliśmy więc bonus w postaci zacieków na wszyyyyystkich sufitach. W świeżo zakupionym mieszkaniu. Jeeee :-)

Dziś pokażę Wam kilka skrawków, żebyście zobaczyli mniej więcej o czym mówię, kiedy mówię o nowym domu.

A mówię na przykład o... pokoju na strychu, który jest chyba bardziej urokliwy niż wszystkie pomieszczenia w samym mieszkaniu :-) 
Nagromadzenie dobroci jest oszałamiające, bo mamy tu i odkryte i dobrze zachowane belki stropowe, i odsłoniętą starutką cegłę, i drewnianą podłogę.



Będzie pełnił funkcję sezonowej garderoby, tzn. zimą skryje sandały, a latem puchowe kurtki. Mam jednak szczerą nadzieję nie wykreować w nim graciarnianego chaosu. Do tego celu będę mieć strych i 40 m piwnic ;-)

Mówię o... pracach, które dzieją się przy udziale Męża Krzysztofa. Jak na przykład sześciokrotne mycie podłóg po zburzeniu starych pieców. W końcu się chłop za jakąś konkretną robotę wziął, a nie tylko rowery i rowery!
Na poniższym zdjęciu, które poczynił zapewne, abym była pełna uznania i współczucia dla jego wysiłku, jako mistrz drugiego planu - nasz parkiet. No, parkiet jak parkiet. Drewniany. Do cyklinowania. Ale cieszy.


A, to macie jeszcze deski w przedpokoju - te są chyba w najgorszym stanie. Mokre buty i długie pazury psich łapek nie dodały im uroku. Ale pan cykliniarz mówi, że i temu można zaradzić.





Mówię o... pracach, które dzieją się bez udziału Męża Krzysztofa.
Od dwóch dni panowie elektrycy twierdzą, że montują nam instalację elektryczną zgodnie z moimi wytycznymi. Ja jednak, widząc zdjęcia i ilość tych wężowych kabli, zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem nie będę mieć całego domu na podsłuchu i z ukrytym monitoringiem...


O, a tu możecie zobaczyć nagromadzenie drzwi na metr kwadratowy przedpokoju :-) po prawej jest jeszcze wejście do kuchni. Na szczęście sama futryna, to i opalania nieco mniej.


Swoją drogą, niełatwo jest mi to wszystko planować i obmyślać zdalnie. Mąż Krzysztof na szczęście organizacyjnie ogarnia wszystko lepiej, niż kiedykolwiek ja bym ogarnęła i cieszę się, że z nas dwojga tym razem to on dogląda remontu (przy poprzednim byłam w domu sama).

Jednak cały "koncept" - od ogółu do szczegółu - leży po mojej stronie. I pewnie wiecie, że już sam wybór kolorystyki, mebli, dodatków jest problematyczny. Ja dodatkowo muszę brać pod uwagę gabaryty mieszkania, którego nie znam i którego nie mogę obejrzeć.

Od miesięcy korzystam więc ze sposobu, który podpowiedziała mi dawno moja E., a który jest tak genialny w swej prostocie, że aż mi wstyd, że sama na niego nie wpadłam.

Otóż, kiedy tak jak ja, nie ma się możliwości/cierpliwości żeby korzystać z programów do projektowania wnętrz, doskonale sprawdzi się w tej roli Excel :-)

Ja mam porobione zakładki dla każdego z pomieszczeń, kolumny i rzędy tworzą równe małe krateczki, gdzie każda kratka odpowiada 10 cm. I na tych moich siatkach nanoszę sobie kształt pomieszczeń, z uwzględnieniem drzwi i okien, a następnie "wstawiam" meble, mierzę, przesuwam, przestawiam, zaznaczam lampy... To, w połączeniu z faktem, że potrafię sobie wyobrazić jak dana rzecz będzie wyglądała w pomieszczeniu sprawia, że może nawet nam coś wyjdzie z tego mieszkania ;-)

Tym samym sposobem określaliśmy elektrykę. Na moich arkuszach czerwonymi punktami pozaznaczałam gniazdka i włączniki w każdym pomieszczeniu, K., żeby nie tracić czasu na zbędne tłumaczenia wysłał ten plik elektrykowi i na jego podstawie dostaliśmy wycenę. Pan się nawet nie zająknął, że z nas dziwaki ;-) 

A kilka dni przed wejściem ekipy, Mąż Krzysztof z telefonem, komputerem i miarką chodził po mieszkaniu i rysował na ścianach wszystkie gniazdka.

Dostał nawet legendę od elektryka - szereg znaków, w którym każdy odpowiadał czemu innemu: gniazdko, włącznik, włącznik schodowy etc. 
Dwukrotnie przestudiował  legendę, jął obrysowywać mieszkanie, uporał się już z salonem, sypialnią i dziuplą, po czym zreflektował się, że... zamiast gniazdek wszędzie zaznaczył włączniki :-D

Ja już sobie wyobrażam taką scenę, jak wchodzimy do mieszkania po skończonej robocie i mamy tam 10 gniazdek na wysokości głowy i 40 włączników tuż przy podłodze. Klient - nasz pan ;-)

Małżonek zdążył wszystko poprawić, a pan elektryk tylko się z niego śmiał, także bądźmy dobrej myśli!

Mnie udało się dziś upolować kolejny skarb do nowego gniazda. Już jutro wyruszy w podróż do mnie, bo zakup ponownie internetowy. I nikogo nie powinien zaskoczyć fakt, że jest to kolejna lampa. Ale konieczna absolutnie! O konkretnym przeznaczeniu! Być może nie będziemy mieli na czas mebli kuchennych (na razie nawet nie mamy stolarza, który by je zrobił), ale panieeee, światła u nas nie braknie :-)

No, to tyle na dziś. Chyba i tak wszyscy jesteśmy w szoku, że wpis pojawił się dwa dni po poprzednim. Idę ochłonąć ;-)

Cześć!

Pees. Czy Wy również widzicie, że prześladuje nas kolor pomarańczowy? o_O

niedziela, 21 czerwca 2015

Jakby co, to to wszystko to jest posag (O)Lusi!

Powooooli zaczynam gromadzić graty, tfu, skarby!

Do nowego domu, oczywiście oprócz  tego, co jedzie z nami z Jainty 8, mam na razie kilka nowych drobiazgów.

Hmmm, jak je teraz liczę, mam ich sztuk sześć. Z czego pięć stanowią lampy :-)

Szóstym skarbem jest coś, co udało mi się upolować już kilka miesięcy temu, w bardzo przyjemnej cenie.

Meine Damen und Herren! Der Nachttisch:
(ja nawet nie mówię po niemiecku :-D)


Szafka spełnia trzy podstawowe wymogi, jakie przed meblem o tej funkcji stawiałam:

1) jest stara,
2) jest drzewiana (bardzo chciałam użyć tego słowa),
3) ma szufladkę.



Ma też cechy, które nie do końca mi pasują, tzn. na pierwszy rzut oka wygląda nieco zbyt romantycznie (delikatnie "ludwikowska" falbanka i nóżki) i jest przywdziana w bardzo fantazyjne szaty (pomarańczowa farba + zielone uchwyty - serio?).

Ale sądzę, że oba te punkty wyeliminuję jednym: puszką farby.

Nie wiem jeszcze w jakiej barwie przyjdzie jej żyć (na pewno nie w białej, bo wtedy - Ludwik jak ta lala). Na razie opcje są dwie. Albo w szarej (jeśli do sypialni trafi kolorowy dywan), albo w jakimś równie żywym, co dotychczasowy, kolorze (jeśli dywan trafi gdzie indziej).

Teraz poczynię pewne wyznanie. Choć bardzo mi się podobają, boję się starych, drewnianych mebli. Może dlatego, że nie miałam do tej pory sposobności na dobre się takim zająć, ale mam wątpliwości czy podołałabym gruntownej renowacji. Czy udałoby mi się dobrze taki mebel oczyścić, połatać, pożegnać ślady drewnojadków? Boję się też zapachu.

Na szafkę się odważyłam, bo jest niewielka, w dodatku bardzo czysta w środku, jak na używany mebel.

O:

Mieczysław eksploruje przestrzeń i potwierdza: czysto!


Odpowiadając publicznie na pytanie mojej mamy "Fajna, ale co z drugą?" spieszę donieść, że drugiej szafki na razie wcale nie będzie, bo obok łóżka rozgości się mebel innego typu. Ale nawet gdyby miały być od razu dwie i tak byłyby różne. Wiecie, czyją estetyką jest symetria ;-)

Obraz sypialni jest na razie dosyć mglisty. Tzn. pewniakami są szafa, komoda i łóżko, ale dodatki czy oświetlenie pozostają na razie wielką niewiadomą. Chętnie bym na szafce postawiła któregoś z moich Kaiserów, bo aktualnie świetnie się sprawdza jako lampka nocna, jednak światło byłoby trochę za nisko.

Nic to! Jestem nieustraszona i wyruszę w kolejną podróż w poszukiwaniu lamp. I looooove lamps.

A tu Wam jeszcze pokażę mniej tradycyjne zastosowanie szafki nocnej:


Do zabawy we "wciągnę Cię do środka przez ten mały otworek" lub:


Do toczenia odwiecznej walki między dwoma wrogimi obozami (przyjrzyjcie się - na zdjęciu dwa koty).

Po sesji i zamknięciu placu zabaw, Mietek bardzo dosadnie wyrażał swoje niezadowolenie:


Zresztą, zadowolenie wyraża w sposób bardzo zbliżony :-)

To chyba na tyle, jeśli chodzi o pierwsze zdobycze. Namacalnie nie mam tego jeszcze wiele, ale w głowie musi już być wszystko. A przynajmniej powinno.

Dziś może prześpię pierwszą od dawna noc, bo udało nam się w miarę opanować akcję o kryptonimie  "szkaradny kominek" (cóż poradzę, że mnie się żadne kominki nie podobają?). Jest pomysł, jak minimalizować cierpienie mojego wewnętrzengo, estetycznego "ja". A jak się nie uda? To mój pierwszy kominek - ma prawo wypaść brzydko ;-)
Nie będę się jednak z Wami dzielić pomysłami, bo nici wtedy z efektu wow (albo buuu). Zobaczycie, jak już stanie! (kominek, świntuchy).

Trzymajcie się i do następnego!

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły Wam minusów!

belka na strychu

Zapowiedziałam rozprawienie się z nowym mieszkaniem w punktach.
Jak wiecie, nie skaczę z radości na myśl o przeprowadzce, ale muszę być uczciwa i przyznać, że nowe mieszkanie ma pewne plusy względem starego.

Jak kto wytrwały, zapraszam do lektury.

Plusy ujemne nowego mieszkania:

-zacznę od najważniejszego i wspomnę o tym tylko raz, ponieważ mogłabym rozwinąć to na milion podpunktów:
nie jest zlokalizowane na Śląsku - wiąże się z tym szereg przykrości. Koniec.

-znajduje się przy ulicy - no, od okien to jest kilka metrów, ale jednak przy ulicy.

-mieści się na parterze - na parterze mieszkałam przez 25 lat i było dobrze. Od 5 lat mieszkam na drugim piętrze i jest lepiej! Nie muszę zasłaniać okien (poza sypialnią), nie mam obawy, że ktoś dostanie się do mieszkania drogą inną niż drzwi wejściowe. I patrzę na ludzi z góry. Zawsze lepiej jest patrzeć na ludzi z góry. Zapytajcie jakiegokolwiek kota.

-nie jest tak jasne, jak obecne - do tego chyba najtrudniej będzie się przyzwyczaić. W dużej mierze wynika to z poprzedniego punktu. Parterowe mieszkania są zawsze trochę ciemniejsze. Nasze dodatkowo jest mocno osłonięte drzewami. Mały pokój, który aktualnie ma prawie czarną podłogę, a który będzie pokojem dziecięcym, nazywam na razie dziuplą. Oby udało mi się go rozjaśnić, w przeciwnym razie moją córkę od lat wczesnodziecięcych będzie cechował nastrój niczym z poezji E.A. Poego. Brak światła+moje geny - mroczna natura gwarantowana!

-nie ma wrót - zamiast ogromnych, dwuskrzydłowych drzwi, ma drzwi mniejsze nawet niż współczesny standard. Pieszczotliwie nazywamy je śluzami. Wysokość pomieszczeń jest zbliżona do starego mieszkania - 3 m, więc te małe drzwi naprawdę sprawiają wrażenie przesmyków. Drzwi do łazienki są dodatkowo węższe niż wszystkie pozostałe. Chociaż to moglibyśmy rozpatrywać w kategorii plusów - naszą wagę będzie to trzymać w ryzach.

Plusy dodatnie nowego mieszkania:

-znajduje się przy ulicy - wiem, narzekałam, oczywiście - hałas, spaliny itd. Aleee znajduje się przy takiej ulicy:

zdjęcie stąd

A my lubimy bruk. Zwłaszcza w deszczu. I lubimy drzewa. W dodatku otworzą mi przy tej ulicy Lidla, a lubimy też Lidla (lody orzechowe!!!)

-ma potencjał - tak mówi każdy, kto je widział i wie, że trafiło w nasze ręce. Nie jest to ogromne, przestronne mieszkanie w kamienicy (chociaż liczbę pokoi i metraż ma dokładnie taki, jak stare mieszkanie) i pewnie na pierwszy rzut oka jest mniej efektowne, ale na pewno jego rozkład jest bardziej klasyczny. Żeby nie powiedzieć "praktyczny". No coś się z niego wydusi.

-ma oryginalne dębowe parkiety w pokojach - parkiety, jak i samo mieszkanie, a właściwie cała dzielnica, są z 1943 r., w dobrym stanie, wymagają jedynie wycyklinowania. Ułożone nietypowo, bo w cegiełkę, a nie jodełkę. Drewno! Nareszcie! 

-ma oryginalne jesionowe dechy w przedpokoju - stan podłogi w przedpokoju jak przy parkietach, do cyklinowania. Ale wiecie, wyglądają jak podłogi z Alvhemmakleri.

-na podłodze w łazience jest lastryko! - wiem, niewielu pewnie znajdzie się amatorów lastryko i prawdopodobnie większość ludzi zastąpiłaby je jednak nowoczesnymi kafelkami, na szczęście poprzedni właściciele podejście mieli podobne do naszego i lastryko ocalało. Mnie się podobało od zawsze, jest oldschool. A w podłodze jest odpływ, więc sprzątanie łazienki - level easy!

-przy łazience będąc: ma piękną retro umywalkę z '43 - przy naszej pierwszej wizycie w mieszkaniu, poprzedni właściciele oznajmili, że umywalkę zabierają. Pomyślałam wtedy "nie dziwię się, wygląda drogo, pewnie jakiś nowy Villeroy&Boch". A to staroć. Ostatecznie postanowili jednak nie wyrywać jej ze ściany. Jupi!

-ma drewniane drzwi i okna - zero plastiku. Okna nie są oryginalne, ale wprawiono drewniane, z bardzo wygodnymi mechanizmami otwierania. No i są ogromne. Jeszcze większe niż w dotychczasowym mieszkaniu. Drzwi są oryginalne, wszystkie się zamykają (klamki i zamki też oryginalne), jedynie łazienkowe nieco wypaczone. Rozpatrujemy to w kategoriach dodatkowej wentylacji :-) 
Dziś Mąż Krzysztof dokonał nawet testów w zakresie oczyszczania drzwi ze starej farby. Podobno odchodzi łatwiej, niż naleśnik z teflonowej patelni:


-ma miejsce na kominek - co sprawia, że punkt "mieści się na parterze" nabiera pozytywnego wydźwięku. Właśnie w momencie kiedy to piszę, kominy są udrażniane, a stare piece burzone (bardzo brzydkie niestety i w złym stanie) - jednym słowem przygotowania pod kominek trwają.

-ma spiżarkę!!! - to, oprócz drewnianych podłóg i jeszcze jednego smaczku, chyba największa jego zaleta. Marzyła mi się taka oldschoolowa spiżarka zawsze. Nie jest może potężna, ale na pewno większa niż zwykła szafka - 1,5 m2.

-ma trzy piwnice i strych - przestrzeni do składowania ogrom. Jedna piwnica była pracownią poprzedniego właściciela, jest więc ocieplona, z nową drewnianą podłogą i już wiem, że jej głównym przeznaczeniem będzie "pokój rowerowy" :-)

-ma pokój na poddaszu - oprócz piwnic i klasycznego strychu, na górze jest też wyremontowany pokoik, który poprzedniemu właścicielowi służył za biuro. U nas na razie pewnie będzie pełnił rolę szafy zimowej, ale ponieważ naprzeciwko niego jest stary, zdezelowany kibelek, może dogadamy się kiedyś z sąsiadami, wyremontujemy ten wucecik i będzie pokój dla gości?

-ma ogródek :-) - jest go co prawda jakieś 400 m2 do wspólnego użytku z drugą rodziną w budynku, a jego połowa jest od strony ulicy, ale... OGRÓDEK! Do tej pory nie mieliśmy nawet balkonu, a teraz znajdzie się i miejsce na grilla, i na suszenie prania, i na jakiś mały basenik latem dla latorośli.

-i na koniec, cytując Męża Krzysztofa, ma fioletowe kwiatki co kwitną! - nie pytajcie, o jakie kwiatki chodzi, bo chyba już przekwitły, a ja tam prędko nie zawitam, ale entuzjazm w głosie małżonka świadczył o ich bezsprzecznej wyjątkowości :-)

To tak pokrótce. Mogłoby się nawet wydawać, że nie jest tak najgorzej. Ale nie dajcie się zwieść! Nie możemy pozwolić, by plusy dodatnie przysłoniły nam plusy ujemne! ;-)

A na sam koniec i wyjątkowo serio, największym plusem nowego mieszkania jest to, że zamieszkamy w nim znowu jako rodzina. W końcu będziemy razem. A za kilka miesięcy będziemy jeszcze bardziej razem, niż kiedykolwiek wcześniej. I ten plus musi kasować wszystkie minusy.

Co nie oznacza, że nie będę już narzekać. Wiadomo - będę ;-)

czwartek, 21 maja 2015

Słowo ciałem się stało.

Ciałem upartym, ciałem trudnym, ciałem zdecydowanie niedoskonałym... 

Może ktoś jeszcze pamięta, a jak nie pamięta - zerknie kilka wpisów wstecz, jak chwaląc się prezentami urodzinowymi, wspomniałam o jednym bardzo symbolicznym, nieco kąśliwym.

Oto on, cała prawda:


Pojęczę sobie jeszcze trochę, bo okoliczności sprzyjające, a i usprawiedliwień dla bycia Królewną Jęczybułą mam cały zastęp.

Dzieje się. Starego mieszkania na razie nikt nie chce (bu), a nowe już, już prawie nasze - do końca miesiąca dostaniemy klucze. Także chwilowo mamy nadstan.

Chyba przełknęłam już tę gorzką dla mnie pigułkę i pogodziłam z moim nowym losem, w końcu oswajałam się z tym faktem od września. Wtedy to, dokładnie czwartego dnia miesiąca, w czwartek (nie muszę nawet spoglądać w kalendarz - to była dla mnie trauma), po raz pierwszy Mąż Krzysztof wspomniał nieśmiało o tym, że może jednak powinniśmy rozważyć przeprowadzkę TAM.

Panika, płacz, niedowierzanie. Przez blisko rok naszej rozłąki był to jedyny pewnik: obiecaj, że się stąd nie wyprowadzimy! Obiecał. Ja sobie też obiecałam. 

To tu miałam swój pierwszy dom. Swój. Mocno już ukochany. Nie każdy tak bardzo przywiązuje się do miejsc, a i priorytety ludzie mają w życiu różne. Ja wiem, że kompletnie nie nadaję się do życia w tymczasowości, w wynajętym, w "nie takim". Po prostu nie! Potrzebny mi dom, w którym czuję się bezpiecznie i swojo. I po pięciu latach życia w takim właśnie, muszę się już przenosić.

TAM to naprawdę niewielkie miasto, w którym, z całą sympatią do jego mieszkańców i podziwem dla pięknych terenów, umarłabym. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam więc czwartego września, po telefonie od Męża Krzysztowa, było rzucenie się w wyszukiwarkę nieruchomości z pytaniem "czy tam w ogóle jest gdzie mieszkać?!"

To make a long story short: najsampierw wyszukałam największe w okolicy TAM miasto. Aktualnie mieszkamy w mieście liczącym blisko 200 tys. mieszkańców i będącym częścią aglomeracji, więc jest naprawdę tłoczno, ruchliwie i żywo. 

W naszej nowej rzeczywistości duże miasto to czterdzistotysięczny Ciechanów. Łał. 

Idźmy dalej: mieszkanie co najmniej trzypokojowe, co najmniej dziewięćdziesięciometrowe, najlepiej w kamienicy, a na pewno nie młodsze niż z lat 50-tych ubiegłego wieku, do odświeżenia, adaptacji na potrzeby własne, ale bez rycia wszystkiego i stawiania nowych ścian. Wiecie, cegła, parkiety, stęchlizna, tfu! dusza, takie tam.

Ilość wyników wyszukiwania: 1!

I wtedy, września czwartego, późnym wieczorem wysłałam do kolegi mail z linkiem do ogłoszenia i stwierdzeniem, że "widzę nawet miejsce na kuwety". I chociaż sądziłam, że głębszy risercz przyniesie nam duży wybór i na pewno niełatwo będzie się zdecydować, to właśnie mieszkanie, jedyne spełniające nasze podstawowe wymagania, kupiliśmy.

W stosunku do naszego aktualnego ma kilka zalet, ale też kilka wad. W szczegółach opowiem o tym w następnych wejściach.

Teraz napiszę o jednej wadzie podstawowej:

NIE MIEŚCI SIĘ ONO PRZY JAINTY 8.

I co my teraz zrobimy z blogiem? Jakieś pomysły? Sugestie? Propozycje nie do odrzucenia?
Nowy blog? Zmiana nazwy? Stara nazwa? Ale tu niekonsekwencja mnie wykończy. I chyba dlatego tak długo nie pisałam - jak zwykle, problem z nazewnictwem ;-)

Czekam na Waszą pomoc, jeśli jeszcze tu zbłądzicie!

piątek, 6 marca 2015

Till salu - Jainty 8 idzie pod młotek.

Nadszedł czas decyzyj nieodwracalnych. A trzeba Wam wiedzieć, że "nieodwracalny" to słowo, którego boję się najbardziej ze słów.

Jakiś czas temu nadmieniłam, że czeka nas rozstanie. z Jainty 8. Od tamtej pory minęły cztery miesiące i sprawy nabrały tempa. W naszym dotychczasowym gnieździe zamierzamy zostać jeszcze dwa miesiące, a od maja - hej przygodo!

Nawet nie próbuję opisać wszystkich strachów, jakie się w związku z powyższym u nas zadomowiły, ale kto musiał sprzedać mieszkanie i kupić mieszkanie - ten wie. Tym bardziej, że u nas, jak to zwykle bywa, do podstawowych stresów dorzucono jeszcze kilka bonusów. Ale nie o tym.

Ponieważ minie chwila zanim w nowym domu coś się zacznie dziać, pomyślałam, że na pożegnanie Jainty 8, pokażę Wam jak "stary" dom wygląda teraz, na odchodnym.

Zdjęcia zrobiliśmy już dla agencji nieruchomości - te same trafią na portale, do ogłoszeń.

Na pierwszy ogień kuchnia. Właściwie, gdyby nie brak okapu (sprytnie zamaskowany perspektywą zdjęcia), uznana za skończoną :-)



Dalej łazienka. Przez 3 lata od jej remontu, projekt zabudowy wnęki nad WC nie nabrał mocy sprawczej - stąd gustowna zasłonka, zamiast stylowych szafek.



Rzut oka na amfiladowy rozkład pomieszczeń - można grać w kręgle.


A tu już sam salon, łysy nieco, bo bez zasłon, które piorę i prasuję od jakichś 5 miesięcy. Terminowość. Rzetelność. Doskonała organizacja. To ja.



Przez kamerlik (w szafie odbijają się nawet stojące po przeciwnej stronie kocie kuwety)...

...płynnie przechodzimy do gabinetu, który dobrze znacie:



A z niego do sypialni, największego (28m2) pokoju w mieszkaniu. Tego chyba będzie brakować mi najbardziej, tej ogromnej ilości powietrza i przestrzeni.



I odprowadzając Państwa do wyjścia (na zdjęciu drzwi do komórki)...


...szafki na buty wbudowane w ścianę. Zupełnie niedawno odwiedził nas znajomy i z pełną powagą krzyknął "Ja! macie swoje własne skrzynki pocztowe! W domu!" Chyba na listy z Hogwartu ;-)


Jak widzicie, jest jeszcze mnóstwo rzeczy, które trzeba, a przynajmniej można zrobić, żeby mieszkanie nabrało lepszego kształtu. Ale tym zajmie się już nowy właściciel.

Patrzę na te zdjęcia i powiem Wam... ja bym kupiła to mieszkanie :-D Niestety, muszę je sprzedać, ale mam nadzieję, że szybko znajdzie się ktoś, kogo ono zaczaruje tak, jak nas zaczarowało 5 lat temu (czar działa do nadal).

Wprawne oko zauważy, że pod łóżkiem w sypialni kłębią się kartony - to szafa do nowego mieszkania, czeka już grzecznie od 3 miesięcy.

Ponieważ na remont i wyposażenie nowego eM będziemy mieli mało czasu, wstępne plany powstały już dawno. Nawet pierwsze drobiazgi są już w drodze - może pokażę je Wam, jeśli będziecie chcieli.

I chyba na tym zakończę, coby nie smęcić za bardzo. Emocje jakie mi towarzyszą są słodko-gorzkie. Dużo żalu i strachu, ale też ekscytacja i radość. Trudno stwierdzić, co przeważa.
A najlepiej nie stwierdzać. Nasuwa mi się na myśl "klasyk" - "nie czas żałować róż, kiedy płoną kolce". To nie żałujmy!

niedziela, 30 listopada 2014

Gyszynk ze Śląska. GIVEAWAY, jak to mawiają.

Spotkało mnie w ostatnim czasie niemałe zaskoczenie. Zostałam bardzo miło przyjęta w pewnym z internetowych rejonów i pomyślałam, że właśnie to zdarzenie, a nie jakaś okrągła, np. trzydziesta pierwsza rocznica bloga, jest dobrą okazją na posłanie w świat małego prezentu.




Prezentem, a raczej gyszynkiem (wypada się pochwalić znajomością podstawowego słownictwa w gwarze śląskiej) jest Sadza Soap - mydło choby wongiel. 



Moim zdaniem zupełnie uroczy gadżet :-)

Jeśli ktoś z Was pragnie zostać jego posiadaczem - zapraszam.

Zasady są trzy:

1) Zostawienie komentarza z namiarem na siebie.
2) Zamieszkanie (lub wskazanie adresu wysyłki) na terenie naszego kraju (Polski znaczy).
3) Czerpanie radości z gyszynku.

Można polubić, linkować, plakatować miasto tym postem, ale nie jest to żaden warunek :-)

W najbliższą sobotę  (Mikołajki - 06/12/14, ok. 20:00) maszyna losująca wskaże szczęśliwego zwycięzcę :-)


Czas start!