niedziela, 5 stycznia 2014
Back on track!
Dawno mnie tu nie było, ale nie będę się tłumaczyć za pomocą wyświechtanych wymówek z kategorii "nie miałam czasu, tyle się działo, były ważniejsze sprawy".
Dawno mnie tu nie było, ponieważ od kwietnia nie udało mi się wymyślić chwytliwego określenia dla Konkubenta, który jest konkubentem no longer. Teraz jest mężem. Mężem Krzysztofem. I tak też będzie tu występował.
Przez te kilka miesięcy mojej tu nieobecności nie wydarzyło się w naszym gnieździe wiele, przynajmniej nie w kwestii wnęcz (czy też wnętrz, jak zapewne wolicie). Zebrało się materiału mniej więcej tyle, żeby wystarczył mi na posty do końca przyszłego tygodnia, więc bądźcie czujni!
Pierwszą z "nowości" jest obiekt ze zdjęcia powyżej. Czy ktoś jeszcze, oprócz mnie, widzi na tym plakacie aparat słuchowy? Ja to właśnie widzę, ale Mąż Krzysztof z całą stanowczością utrzymuje, że obiekt ten obrazuje welodrom. I znowu, nie jest to nazwa narzędzia tortur (chociaż zależy od perspektywy), a synonim toru kolarskiego.
Jedyne, co mam wspólnego z kolarstwem to mąż, ale ponieważ welodromy mają zupełnie niezły dizajn, chętnie uczestniczyłam w realizacji projektu "the plakat".
Kiedy plakat tworzył się u zaprzyjaźnionej graficzki, ja trwałam w przekonaniu, że jedynym słusznym miejscem dla niego jest tzw. nadkanapie. Tam też zawisł, kiedy już do nas dotarł. I zonk. Nie podobał mi się. Denerwował. Drażnił, gryzł, drapał. A big no no.
Sam plakat najwyraźniej podzielał moje zdanie, dlatego przy pierwszym odkurzaniu postanowił spaść. A ponieważ nie udało mi się samodzielnie zawiesić go z powrotem, zaczęłam z nim krążyć po mieszkaniu. Plakat jest duży i nie znalazłam zbyt wielu miejsc, gdzie mogłabym go wepchnąć. W ramach eksperymentu posadziłam go na regale i, jak dla mnie, kliknęło.
Nie jest to pewnie najbardziej oczywista lokalizacja i z dużym prawdopodobieństwem mogę założyć, że Mąż Krzysztof i ja zaliczamy się raczej do mniejszości, jeśli chodzi o aprobatę dla tego pomysłu, ale na poparcie słuszności naszego wyboru napiszę, że odkąd plakat stoi właśnie tam, nie spadł ni razu ;-)
Natomiast kontynuację improwizacji stanowią dwa ręcznie szyte serducha powieszone na gwoździach po plakacie. Raczej nie jesteśmy fanami motywu serca, ale te były elementem jednego z naszych prezentów ślubnych. Nadałam im też funkcję - wyznaczają strefy "his" i "hers" :-)
Na koniec tego przydługiego wpisu, jak nakazuje tradycja, winien pojawić się kot. I się pojawi.
Blogger's little helper :-) (nie zdradźcie Mężowi Krzysztofowi, że siedziałam w strefie "his", please)
Celem wyjaśnienia. Modelem na powyższym obrazku nie jest Zoja-kot, tylko nowy członek naszej rodziny. Panie i Panowie, przywitajcie Mietka.
Tym włochatym akcentem zakończę niniejszy, absurdalnie długi wpis jednego bohatera - welodromu.
Do widzenia się z Państwem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Nareszcie wielki come back :)
OdpowiedzUsuńVery najs!
Aż myślałam, że coś z bloggerem nie halo, skoro na moim blogu po prawej widzę twoją nazwę na samej górze :D
OdpowiedzUsuńRównież zaliczam się do mniejszości i jak dla mnie plakat w tym miejscu wygląda bardzo dobrze. Zdecydowanie widzę tam tor kolarski, przez te kolory nie może być niczym innym.
W pewnym sensie zostałam wywołana do tablicy, więc czas już było wystawić uszki ;-) Z bloggerem wszystko w porządku w każdym razie.
UsuńWszystko wskazuje zatem na to, że ja z moim "aparatem słuchowym" znajduję się w najmniejszej z mniejszości ;-)
Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWitamy Mieczysława gromkim haloł. Pana Krzysztofa męża (już w nowej roli) też.
Aparat powiadasz, próbowałam i z boku (każdego boku) i z dołu i z góry i nie widzę. Próbowałam na prawdę. Kolarskie skojarzenia biorą górę... Przepraszam ;(
Witaj Mietku :)
OdpowiedzUsuń