czwartek, 27 grudnia 2012

My precious!

W tym roku Mikołaj/Aniołek/Gwiazdor/Dzieciątko, no ktokolwiek według Was co roku 24-ego grudnia zasuwa po całym globie z podarunkami, był niezwykle hojny.

Prezentów uzbierało się nam około milion i wszystkie są wyjątkowo trafione: od szlifierki, przez perły, aż po upatrzone książki. 

Ale dziś jest post jednego zdjęcia - post jednego prezentu. Oto, czym zaskoczył i uradował mnie Mikołaj najbardziej:


Jak wiecie odkryłam ją na tydzień przed gwiazdką. Wzdychałam do niej na głos, owszem, ale ani przez sekundę nie przemknęło mi przez myśl, że znajdę ją w miejscu, gdzie powinna stać choinka. 

Mojemu zaskoczeniu i radości nie było końca. I już nie muszę się zastanawiać, czy rzeczywiście mi się podoba - kiedy ją zobaczyłam na żywo przepadłam bez reszty :-)

Filiżanka jest wykonana ręcznie przez projektantkę z Endesign, dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, naprawdę świetna robota!

Noooo, Mikołajowi zdecydowanie należą się oficjalne podziękowania. DZIĘ-KU-JĘĘĘ :-)

niedziela, 16 grudnia 2012

Gryfne rzeczy.


Dziś krótko o tym, jak drogowcy pracujący nad nową nawierzchnią mogą w sposób pośredni, acz bardzo wyraźny zainspirować do prac domowo-przeróbkowo-twórczych.

Cofnijmy się nieco w czasie - jest listopadowy wieczór, wsiadam po pracy do auta i mknę ile sił pod maską, żeby po ciężkim dniu schronić się w bezpiecznym, umiarkowanie ciepłym gniazdku. Jadę sobie jadę, drogą szybkiego ruchu, jadę, jadę, aż nagle przestaję. Trzy pasy - wszystkie stoją. Światła samochodów stojących w korku wyglądają jak gigantyczna choinka przedwcześnie przygotowana na święta. W trzy sekundy można popaść w stan wysoce depresyjny. Na szczęście znajduję jeden plus tej sytuacji - korek zaczyna się na wysokości marketu budowlanego. Myślę - wejdę, przeczekam. Co prawda akurat niczego nie potrzebuję, ale przecież zawsze coś się znajdzie - połażę między regałami, a nuż coś się w głowie wykluje. I, o dziwo, wykluwa się. Z braku innego materiału, nad którym mogłabym się aktualnie pastwić, postanawiam odnowić mój ikeowski stołek bekvam, nabyty 3 lata temu, pomalowany w tamtym czasie niezdarnie białą farbą. Zgarniam więc z półki farbę, tym razem czarną (w końcu udało mi się nabyć wersję zapachową :-) i kulam się do domu, a w mojej głowie kula się "wizja".

Bardzo chciałam, żeby stopnie stołka były wzorzyste i kolorowe. Niestety talentu malarskiego posiadam dokładnie zero, nie mogłam więc własnoręcznie ozdobić stołka malunkami i musiałam uciec się do oklejenia go.

Do tematu podeszłam nie bez obaw - nie miałam jeszcze sposobności ozdabiać mebli w ten sposób. Generalnie nie pałam uczuciem do ozdabiania drewna papierem. A może nie pałałam do tej pory?
W każdym razie, wyszperałam papier do scrapbookingu, którego wzorzyste arkusze idealnie wpisywały się w mój ambitny plan: miało być kolorowo, wzorzyście, patchworkowo, ale spójnie.

Wyszło tak:



Stołek przed przemalowaniem z bieli na czerń jedynie delikatnie zeszlifowałam, wyrównując i matując, ale nie usuwając starej farby. I to nie było najrozsądniejsze rozwiązanie. Czarna farba na tyle ślizgała się na białej, zostawiając prześwity, że musiałam wszystko pomalować czterokrotnie. Ale za to jak teraz pachnie!

Jednak prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero później. Wycinanie, docinanie, przeklinanie, klejenie, lakierowanie... spędziłam na tym wczoraj 7 h bez przerwy. Było to doświadczenie bardzo pouczające - dowiedziałam się, że przebywając tyle godzin właściwie w jednej pozycji można się nabawić zakwasów. Zaliczyłam więc niezły trening, dłubiąc to:






Nie wyszło idealnie, zawinił "czynnik ludzki" - cięłam to wszystko ręcznie - nożykiem do tapet, z pomocą nieco krzywej linijki. Powstało kilka mikro-szczelin, a ponieważ pierwsze dwie warstwy lakieru naniosłam pędzlem, całość pokrywa teraz faktura "od pędzla".

Efekt końcowy jest kolorowy, wesoły, nieco uroczy, czyli kompletnie do mnie nie pasuje :-) ale jestem zadowolona. Ze stołka. Z siebie. Była to próba mojej (nie)cierpliwości i jak na początek poradziłam sobie nieźle. Nie zadźgałam nikogo nożykiem :-D

W salonie pojawiło się, a także pojawi się w krótce jeszcze kilka nowości, ale dziś chciałabym pokazać jedną, bardzo skromną, a mianowicie "jamiołka":


Jamioł nie reprezentuje u nas co prawda żadnych wartości duchowych, a jedynie estetyczne, ale mimo to wydaje mi się bardzo cenny.

Urzekła mnie jego surowa, geometryczna forma, ale i pochodzenie jest nie bez znaczenia - został wykonany przez podopiecznego Bytomskiego Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom i Młodzieży Niepełnosprawnej (KLIK). Kupiłam jednego aniołka - na prezent, a następnego dnia wróciłam po kolejnego. Przyciągają!

I na koniec, skoro już jesteśmy przy urzekających formach, oto przedmiot dla którego straciłam głowę:


Filiżanki projektu ENDESIGN, które można kupić o tu. Wiem, że niektórym wydają się przerażające, ale ja zachorowałam i zapewne nie spocznę, dopóki jedna taka, z platynowym uszkiem nie trafi w me ręce. Szkoda, że list do Mikołaja już wysłany...

No to co? Do następnego!

poniedziałek, 15 października 2012

Od czytania człowiek tylko głupieje...



Nasz pokój żyjący, bo tak lubię nazywać salon, nie obfituje w meble. Właściwie tę trzydziestometrową przestrzeń wypełniają trzy: systematycznie upiększana przez kota kanapa, paleta na kółkach i... mebel trzeci, od początku najważniejszy.

Rok temu, kiedy przeprowadzaliśmy remont vol. 1 (vol. 2 ciągle przed nami) musieliśmy zdecydować, jak zagospodarować wnękę naprzeciwko kanapy. Wnęka ma 2 m szerokości i wyznaczają ją ściana oraz komin. Decyzja nie była trudna. Wnęka aż się prosiła o to, by zakwaterować w niej "czwartego lokatora". A lokatorem tym są w naszym domu książki.

Nie zdążyliśmy jeszcze pozamiatać dobrze poremontowego pyłu, a już wieźliśmy z marketu budowlanego upragnione sosnowe dechy. Ponieważ budżet nasz był w tamtym okresie moooocno nadwyrężony, postanowiliśmy, że kupimy na próbę jedną półkę, a w czasach lepszych uzupełnimy zestaw.

Przywieźliśmy półkę (sztuk jeden) do domu, stwierdziliśmy, że prezentuje się świetnie i że jeśli dorzucimy jeszcze dwie, będzie już całkiem przyzwoicie. Pojechaliśmy zatem ponownie do sklepu i przywieźliśmy rzeczone dwie półki. Ale kiedy wisiały już trzy, jednogłośnie uznaliśmy, że kolejne trzy zamkną temat regału, w związku z czym po raz trzeci tego dnia zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy do marketu.

Kiedy mieliśmy już komplet, nie mogąc wytrzymać z podekscytowania, zdecydowaliśmy się "przymierzyć" książki do półek. Na chwilę, żeby zobaczyć jak wyglądają, a następnie je zdjąć i w niedługim czasie pomalować surowe sosnowe drewno.

Nie będziecie zapewne zaskoczeni, jeśli powiem, że książki "przymierzały" się do półek przez okrągły rok :-) Dopiero dwa dni temu poczułam w sobie tę moc, aby w końcu zrobić z regałem porządek.

Nabyłam więc farbę, lakier, zrzuciłam książki i oddelegowałam Konkubenta do ich posegregowania, sama zaś chwyciłam za wałek i w niespełna dwa dni półki były gotowe.

Oto efekt:


Początkowo zastanawialiśmy się, czy nie zabejcować półek na kolor zbliżony do koloru drzwi, ale ponieważ niedawno okazało się, że drzwi zostaną przemalowane na biało, nic już nie usprawiedliwiało takiego wyboru.

Dziś, po ułożeniu książek na półkach stwierdzam, że biała farba była doskonałą decyzją, ponieważ książki są o wiele lepiej wyeksponowane, nic z nimi nie konkuruje. Uwielbiamy ten mebel, zwłaszcza, że daje możliwość zamontowania jeszcze co najmniej dwóch półek, co oznacza, że nie musimy się na razie przerzucać z księgarni na bibliotekę. A księgarnię mamy tuż pod domem :-) (zresztą, my tu wszystko mamy pod domem - nawet balony na wino, patrz post pierwszy ;-).

Mam nadzieję, że w przyszłości (najlepiej niedalekiej), w naszym kąciku rozrywkowym znajdzie się sprzęt grający z prawdziwego zdarzenia, bo akustykę mamy w mieszkaniu naprawdę niezłą.

Bardzo nie chciałam, aby regał przekształcił się w miejsce zrzutu, gdzie książki mieszałby się z przedmiotami różnego pochodzenia, dlatego tylko jedna półka dostała zezwolenie na przechowywanie rzeczy innych i znajdują się na niej gazety i świeżo nabyte "filce", stojące na straży porządku:


Oprócz filców regał zamieszkują zupełnie nierzucający się w oczy lokatorzy, jak na przykład Pan Robot:


Niestety półki, jak wszystkie powierzchnie płaskie w naszym domu, wodzą na pokuszenie i często muszę gonić Konkubenta ze szmatą, żeby pozgarniał swoje precjoza, które lubią się tam czasem zagnieździć :-)

I pomyśleć, że impulsem do pomalowania półek regału był plan malowania półki do kuchni. Półki, której jeszcze nie kupiłam :-) Ale zapas farby już jest, więc wkrótce znowu dorwę wałek i oddam się temu relaksującemu zajęciu, jakim jest "tworzenie" w oparach farby.

czwartek, 4 października 2012

Rzecz o organach...

Dziś będzie o organach. O organach wewnętrznych, a konkretniej o sercu. A precyzując, o sercu domu, czyli o kuchni.

Ale po kolei - zacznijmy od kwiatów.


Zostałam dziś obdarowana cudnym bukietem kwiatów prosto z ogrodu, który powoli przygotowuje się do snu.
Obdarowana zostałam bezinteresownie. Bez okazji. Bez wyraźnego powodu, przyczyny. Z sympatii, zdaje się.
Przez kogo? Nie, nie przez Konkubenta, ten uprawia obecnie wojaże, nie bacząc na mój los słomianej wdowy.
Kwiatodawcą (albo darczyńcą po polsku) była Szefowa. I nie przesyłajcie mi swoich CV celem rozpatrzenia przez nią. To moja szefowa jest! :-)

Wracając do kuchni - kuchnia jaka była, każdy widzi... tu. Forma zastana przez nas zmieniła nieco charakter i przy okazji ożywienia jej kwiatami postanowiłam, że odważę się pokazać Wam stan obecny.

W kąciku jadalnianym ostrym cięciem zakończyliśmy samotną egzystencję stołu, dostawiając do niego krzesła i zawieszając nad nim "zwis".


Zwis był jednym z pierwszych pomysłów przedremontowych, zaczerpniętych z alvhemmakleri.se, co do którego nie mieliśmy wątpliwości, że musi sie u nas znaleźć i rozbłysnąć nad naszymi głowami. Personą lobbującą to rozwiązanie z największym przekonaniem był Konkubent. Ale ja oczywiście nie miałam nic na tak zwane przeciwko :-)

Ściana "za zwisem", jak wszystkie ściany u mnie straszy na razie pustką. Nie zdecydowałam jeszcze, jakiego rodzaju dekoracją pragnę ją ozdobić. Był pomysł, ale ze względów technicznych spalił na panewce, toteż wgapiam się nadal w tę przestrzeń i zastanawiam... i zastanawiam... i zastanawiam. Czy wolałabym tu galerię skompletowanych ramek? Czy jakiś statementowy plakat? A może tablicę, np. z siatki hodowlanej? Na razie jedyną ozdobę stanowią odbite Zojowe łapki, zapewne rozmieszczone wg bardzo konkretnego pomysłu.

Z drugiej strony jadalnianego kącika stoi Pan Lodówek:



Wybrany i nabyty zupełnie niedawno. Jego zakup stanowił zwieńczenie kilku, bądź kilkunastu, nieprzespanych nocy, cowieczornych debat, naprzemiennych stanów euforii i skrajnej rozpaczy ;-)
A wszystko dlatego, że w pierwszym odruchu postanowiliśmy nabyć czarną lodówkę w stylu retro (taka nowa Moskwa). I kupiliśmy. A następnie odwołaliśmy zamówienie. Po czym kupiliśmy ponownie. I ponownie odwołaliśmy, ostatecznie stwierdzając, po wstawieniu stołu, że wolimy jednak coś bardziej surowego i mniej nacechowanego.  Dodatkowo nasz Pan Lodówek ma o wiele lepsze parametry za niższą cenę. Oto więc jest.

Na zdjęciu widać też "zwis" w pełnej okazałości. Kabel jest jeszcze nieco pofalowany, bo wisi od niedawna. Konkubent uwierzył w swój talent elektryka i podjął wyzwanie. Nie widać na zdjęciach, ale naprawdę działa! Nawet teraz mi przyświeca.

Kolejną rzeczą, której nie widać na zdjęciach jest podstawka pod świece na stole - przecudnej urody i blasku, zużyta tarcza hamulcowa pochodząca z jednego z rowerów Konkubenta. Bo u nas, Panie, rowery są wszęęęęędzie.

Stronę tak zwaną naprzeciwległą stanowi kuchnia właściwa :-)



Kuchnia nie zasługuje na miano najbardziej ustawnej kuchni na świecie, głównie z racji tego, że jest pomieszczeniem przechodnim, posiadającym dwoje drzwi i okno. Ale udało się z niej sporo wycisnąć, tak mi się zdaje.

Nie jest ona jeszcze szczególnie dopieszczona. Na razie skupia się na swojej zadaniowości. Staram się, żeby nadmiar sprzętów i dodatków na blatach nie zmiażdżył jej i nie przytłoczył, ale też nie podkreślam  nijak jej uroku. Wszystko w swoim czasie...

Łatwo też zauważyć, że nadal nie weszliśmy w posiadanie okapu :-D Nie przeszkadzało nam to szczególnie, ponieważ nie gotowaliśmy zbyt często. Ostatnio jednak podnieśliśmy rzuconą przez dietę rękawiczkę i zaczęliśmy nieco kucharzyć, tęskno spoglądając w stronę kostki, do której winien być podłączony okap. Niestety nie znaleźliśmy jeszcze odpowiedniego modelu, w związku z czym zapachy pochłania swą cudowną mocą aniołek, albo jak lubię go nazywać jamiołek, który z politowaniem patrzy na to, co dzieje się u jego stóp :-)

Planuję w tej kuchni jeszcze kilka udogodnień i ozdobników, ale ostatnio głowę mam zaprzątniętą czymś o zgoła innym charakterze.

Podtrzymując nową, świecką tradycję, jaka zrodziła się kilka postów temu, wrzucam zdjęcie Zoi-Kota, buszującego w okolicy roślin.



Teraz, kiedy siedzę przy stole z laptopem, ona czai się za wazonem, udaje, że wącha i podziwia, a w rzeczywistości z premedytacją podżera listki. Nauczona doświadczeniem wiem, co to dla mnie oznacza - usuwanie tuż o świcie zielonych dekoracji z podłogi :-)

Na koniec pochwalę się, chociaż z koszmarnym opóźnieniem, geszenkami, jakie otrzymałam od mojej Poli.

Na pierwszy rzut... rower :-)



To właściwie prezent bardziej dla Konkubenta, ale ponieważ ja uwielbiam jej kreskę, ucieszyłam się nie mniej.
Tym bardziej, że nie jest to całkiem zwykły rower!



To rower otoczony pszczołomuchami! :-) I jak go nie pokochać? I jeszcze oprawiony został w czarną ramkę... W sam raz do mojej kolekcji czarnych ramek, o losie których jeszcze nie zdecydowałam.

Drugim prezentem, już bardziej dla mnie, była przeurocza poducha:



Stonowana, ale charakterna i wyrazista - dokładnie tak jak lubię.
I jeszcze zbliżenie na perfekcyjne szwy Poli i moje brudne okna. Uwielbiam kontrasty ;-)




A jako bonus, bo wypada statystykę zdjęć poprawić, wrzucam mój view z okna w salonie. W sumie z pokoju narożnego jest podobny. I z kuchni takoż :-)



Na pierwszym planie plac przed kościołem, z tyłu, po prawej widok na rynek.
Swoją drogą, zawsze kiedy wierni z okazji święta kroczą wieczorem z pochodniami tą aleją prosto na moje okna, mam wrażenie, że idą by mnie nawrócić. Albo podpalić ;-) Na szczęście jak dotąd za każdym razem tuż za bramą skręcali, oddalając się ;-)

A obecnie za temi oknami panuje burza straszliwa, a wiedzieć musicie, że nie należę do entuzjastów tego zjawiska...

Biegnę zatem schować się pod kołdrę (zgodnie z teorią Poli jeszcze z czasów szkoły podstawowej, nie wolno absolutnie w czasie burzy stąpać po podłodze - tezę tą głosiła dumnie skacząc po meblach naszej wspólnej przyjaciółki. Tak Pola, pamiętamy :-P)

Trzymajcie się ciepło... i nie stąpajcie po podłodze ;-)

sobota, 25 sierpnia 2012

W mojej kuchni stoi sosna...

...przebrana za kuchenny stół:


Postanowiliśmy z Konkubentem, że w trakcie urlopu zrobimy w końcu podejście do wykończenia naszej kuchni, która traktowana była dotąd tak jakoś po macoszemu. Dostała wprawdzie w trakcie remontu nowe meble, podłogę i ściany, ale na tym uwaga jej poświęcona się skończyła.

Pierwszym krokiem kuchennego dopieszczania został stół. Dłuuuuugo zastanawiałam się co ja bym tak naprawdę chciała w tej kuchni postawić. Koncepcji było kilka, od prostego, surowego stołu dębowego, przez industrialny stół z rur hydraulicznych i starego drewna, aż po stół-antyk na toczonych nogach.

Ostatecznie nie zdecydowałam się na żadną z powyższych opcji :-) ponieważ nie znalazłam niczego, co byłoby do tej kuchni stworzone, postawiłam na stół "customized".

Cechą wyjściową był kolor. Naszła mnie taka wizja, że w tej naszej neutralnej kuchni idealny będzie stół w kolorze. No właśnie... Tylko jakim? W ostatnim czasie chodziła za mną mięta, ale jakiś mały dzwoneczek z tyłu głowy bił na alarm, że to nie jest dokładnie to, czego mi trzeba.

Konkubent pytany o zdanie wzruszał jedynie ramionami - wiedział, że i tak ja zdecyduję, więc nie widział sensu w podejmowaniu inicjatywy. I wtedy mnie olśniło! Wymyśliłam, że kolorem, który najlepiej zaspokoi nasze potrzeby estetyczne będzie sztandarowy kolor firmy rowerowej Bianchi... nazywany bianchi celeste.

Największą miłością życia Konkubenta są właśnie rowery. Osobiście zaczynam podejrzewać (po lekturze "Trzeciego Policjanta"), że on sam w ok. 53% jest rowerem, więc pomysł wykorzystania koloru stworzonego przez jedną z bardziej kultowych marek na rynku spotkał się z pełną akceptacją z jego strony :-)

A więc do dzieła!

Jak łatwo się domyślić w marketach budowlanych, wśród "mglistych poranków", "wrzosowych zaćmień", czy "turkusowych fal" nie znajdziemy "bianchi celeste". Nabyliśmy więc białego Dekorala (akrylowego do drewna i metalu) oraz pigmenty: turkusowy i miętowy. Bo bianchi celeste nie jest ani miętą, ani turkusem w czystej postaci.

Dolewek pigmentów było mnóstwo, ale nie chcieliśmy przegapić właściwego momentu:


Cały czas miałam przed sobą tester-inspirację:






Ku mej wielkiej radości, po blisko godzinie mieszania i dolewania, mieliśmy kolor przyprawiający o szybsze bicie serca.
Malowanie było bułką z masłem, surowy stół sosnowy świetnie przyjął farbę, nie dał nawet szans zaciekom czy nierównemu kolorowi. Dwie warstwy farby + jedna warstwa lakieru bezbarwnego okazały się wystarczające.
Blat potraktowałam dwiema warstwami lakieru barwiącego (średni dąb) i dwukrotnie pociągnęłam lakierem bezbarwnym.
W roli wisienki na torcie wystąpiła ceramiczna gałka i tak to wygląda:





Jam jest wielce zadowolona z efektu - uważam go za dobry zalążek naszej mikrojadalni.

Niestety nie oszacowaliśmy ile farby będziemy potrzebować, więc przygotowaliśmy całą 0,5 l puszkę, natomiast zużyliśmy ok. 1/6 powstałej mieszanki :-)

Kolor tak mi się spodobał, że nie mogłam się powstrzymać i pomalowałam nim jeszcze misę na owoce i jakąś zbłąkaną puszkę po kukurydzy. Wyglądają uroczo, ale nie wiem jeszcze, czy zdecyduję się je wykorzystać.

Stół dostał już krzesła, "lampa" się robi, a na liście zakupów pojawiają się kolejne pozycje, więc zapewne wkrótce przyjdę do Was z kolejną poruszającą opowieścią na temat moich zmagań z urządzeniem kuchni (o zmaganiach z gotowaniem w kuchni nic nie będzie, gdyż takiego wyzwania nie podejmę! :-)

Do następnego...


poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Siostro, ręcznik!

Kilka tygodni temu, konkretnie drugiego dnia lipca, poczyniłam pewien niebywale korzystny zakup - udało mi się nabyć uroczą, nieco wysłużoną, ale skrywającą ogromny potencjał witrynę lekarską z 1961 r.



Niesamowitości tej transakcji dodał fakt, że witrynę kupiłam od gospodyni jednego z moich ulubionych blogów, SentiMenti. Pod tym adresem można obejrzeć jej prezentację :-)

Radości mej nie było końca, kiedy okazało się, że wyprzedziłam wszystkich chętnych, plasując się na pierwszym miejscu w wyścigu po to cudo. Dodatkowo Pani Joanna była tak miła, że zgodziła się przezimować szafkę u siebie do momentu, kiedy zorganizujemy odpowiedni transport.

Pan Domu pomógł Konkubentowi załadować skarb do samochodu i witryna wyruszyła w podróż życia - z Zagłębia na Śląsk :-)

Niestety, na miejscu nie mieliśmy do dyspozycji pomocnej dłoni i asystentem do wnoszenia na drugie piętro tej ważącej kilkadziesiąt kilogramów szafy miałam być, proszę Państwa, ja :-D

Los nam jednak sprzyjał tego dnia i zesłał w pobliże naszego samochodu pewnego Uczynnego Człowieka. Uczynny Człowiek, widząc co się święci, zaproponował zupełnie bezinteresownie, że zajmie moje miejsce i pomoże wytaszczyć mebel po wysokich schodach. Tym samym moja funkcja ograniczyła się do "przytrzymania tasi", którą niósł ze sobą Uczynny Człowiek oraz otwieranie napotykanych po drodze drzwi.

Szafka została wniesiona, a prace nad jej odświeżeniem zostały rozpoczęte.

Nie było lekko. Było ciężko. I śmierdząco. Witryna wyraźnie swym zapachem zdradzała, że zgodnie z przeznaczeniem, dłuuugie lata mieszkała w szpitalu bądź przychodni.

Postanowiliśmy zdrapać z niej miętową farbę w tych miejscach, w których nie trzymała zbyt mocno - jak się okazało, musieliśmy zdrapać farbę właściwie z całej szafy. Praca trwała dzień cały - od rana do nocy. Brud natomiast i resztki farby znajdujemy w mieszkaniu do dziś.

Pod warstwą zielonej farby oczom naszym ukazał się las... las czarnych nóżek - postanowiliśmy ten detal odtworzyć, a reszta witryny pomalowana została dwukrotnie białą farbą olejną. Następnym krokiem było dorobienie szklanych półek (udało się za trzecim podejściem - szafka nie jest zespawana najrówniej...).

Na koniec Konkubent z największym pietyzmem oczyścił szyldy zamków ze starej farby:


Kupując witrynę miałam zamiar postawić ją w kuchni, ale kiedy do mnie dotarła, wiedziałam już, że jej miejsce jest gdzie indziej.
Oto nasza interpretacja:

Okazała się fantastycznie funkcjonalna - dolna część skrywa domową chemię, a górna akcesoria kąpielowe:


kosz z kosmetykami

 ręczniki i odświeżacz toczący bój z zapachem farby olejnej :-)

zestaw niezbędny do waniennego relaksu

W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że słoje z najwyższej półki dostałam od mojej Poli - uratowałyśmy je od wyrzucenia ze starego domu należącego do jej rodziny. Skarbów wyniosłam stamtąd więcej i na pewno będą się tu jeszcze pojawiać.

Witryna bezapelacyjnie zdobyła moje serce, bo łączy to, co dla mnie w meblach najważniejsze - cieszy oko (przynajmniej moje) i jest praktyczna.

A kolejce oczekujących na naszą interwencję, ku mej wielkiej uciesze, ustawiają się już następne starocie... :-)

Appendix:
A oto aranżacja wg Zojownika:


Ale biorąc pod uwagę panującą aktualnie temperaturę, sądzę, że wynika ona raczej z chęci schłodzenia się przy oknie, niż z poczucia estetyki :-)

niedziela, 29 lipca 2012

Ubierana ściana.

Mamy w domu kilka ścian. Znakomita ich większość jest biała, a dołączą do nich kolejne.

Bo trzeba Wam wiedzieć, że biel uważam za kolor nadrzędny, kolor-joker zastępujący wszystkie kolory, szczególnie we wnętrzach.

Ale biel, którą kocham, to bardzo konkretna biel.
Nie może to być, w żadnym razie, biel nadmiernie koronkowa, falbaniasta i zawiła.
Tym bardziej nie może to być biel futurystyczna, metalowa i szklana.

Biel, w której oddycha mi się najlepiej jest prosta, surowa, niezobowiązująca, naturalna i, przede wszystkim ze względu na to ostatnie, swobodna.

I w taką właśnie biel ubieram nasze mieszkanie. Napawam się tymi białymi ścianami, kojarząc je z ukochanymi lodami śmietankowo-śmietankowymi. Przyszedł jednak czas, by zacząć je, te ściany, zagospodarowywać.

Za ścianę strategicznie najważniejszą uważam tę za sofą. Długo nie mogłam się zdecydować, w czym będzie jej najlepiej, ale chyba już wiem. I właśnie w związku z tą wizją, w naszej dziewiczej ścianie pojawiły się pierwsze dziury.


Moment wiercenia był prawdziwą chwilą grozy, ponieważ na popełnienie błędu nie było żadnego marginesu, nawet milimetra.
Po trzech udanie wywierconych otworach stwierdziliśmy już z Konkubentem (i z ulgą), że jeśli czwarty się nie uda, po prostu przykleimy tam łebek śruby. I pewnie ze względu na ten komfort psychiczny udało się idealnie wywiercić otwór, ostatni.

Lampa mogła zawisnąć!




Oto właśnie sprawca całego zamieszania - upolowana jakiś czas temu lampa "nożycowa", która wyciągała do nas swoje ramię, mówiąc "jestem Wasza, jestem Wasza". No i jest :-)

Ale jej zakup nie był spontaniczny i podyktowany fanaberią jedynie, o nie! Lampa była nam potrzebna w stopniu znacznym, ponieważ na prawym końcu kanapy nie dało się czytać. A teraz się da :-)

Panie i Panowie, niniejszym ogłaszam ubieranie ściany za rozpoczęte.

Tak rzeczona ściana wygląda obecnie:


Ale już niedługo przestrzeń śródlampowa zacznie się wypełniać, czego świadkiem zapewne się staniecie. Sesesesese :-)

Do zobaczenia wkrótce!

P.S. Jako bonus Zoja-Kot nadzorująca prace prosto z reklamówki :-)


sobota, 21 lipca 2012

Jainty 8 - tytułem wstępu.



Jainty 8 (czyt. Janty 8) to miejsce, które wybraliśmy z Konkubentem na wicie naszego gniazda.

Gniazdo to mieści się na drugim piętrze kamienicy (świętującej w tym roku sto trzydzieste urodziny).
Kamienica mieści się w samiuteńkim centrum miasta.
Miasto mieści się na Śląsku.
A Śląsk mieści się… no wiadomo :-)

Gniazdo zakupiliśmy w stanie jak poniżej:

salon
sypialnia

tzw. pokój narożny - na razie pełniący rolę graciarni/warsztatu/suszarni etc.


Właściwie nie wyglądało najgorzej, zwłaszcza na pierwszy rzut oka. Część prac remontowych (podłogi, ogrzewanie, okna) została przeprowadzona przez poprzedniego właściciela, więc nie trzeba było ryć wszystkiego.

Były jednak dwa wyjątkowe kwiatki.

Kuchnia…

…i urzekająca nade wszystko łazienka :-)

Koczowaliśmy w tych warunkach zdecydowanie dłużej niż zamierzaliśmy. Okazało się bowiem, że uzyskanie zgody na wykonanie pewnych prac w budynku zabytkowym jest absurdalnie trudne. 

Przeżyliśmy kilka scen niczym z Kafki, błądząc od biura do biura, ale ostatecznie zgody zostały wydane!

Remont, który zaplanowany był na dokładnie miesiąc trwał dokładnie dwa - chyba nikt, kto kiedykolwiek coś remontował nie jest zaskoczony :-) My byliśmy.

Przetrwanie w stanie remontu okazało się być survivalem i sądzę, że gdybyśmy zdecydowali się to filmować, Bear Grylls straciłby czas antenowy. Właściwie cały remont przeżyliśmy na łóżku (a raczej barłogu na ten czas), które stanowiło wyspę pośród gniewnych fal prac remontowych. Na samo wspomnienie dostaję gęsiej skórki. Nawet kot był matowy i na dwa miesiące zmienił kolor. Ale był to chyba najszczęśliwszy okres w jej kocim życiu, bo miała ludzi pod łapą 24 h na dobę i mogła bardzo skrupulatnie pilnować wszelkich prowadzonych przez ekipę prac.

Efektem całego przedsięwzięcia są 4 wyremontowane pomieszczenia z 7 posiadanych.
Nietknięta została komórka (nieuwieczniona na zdjęciach) i pokój narożny, a sypialnię odświeżaliśmy "temi ręcami" jakiś czas temu. Na wszystko przyjdzie pora...

Jak to po remoncie - niedoróbek mnóstwo, rzeczy do wymiany mnóstwo, prac do skończenia mnóstwo, ale jest już całkiem przyjemnie i można się mościć.

I właśnie do podglądania naszych wysiłków w tym zakresie Was tu serdecznie zapraszam :-)

P.S. Zdjęcia (poza tym z nieudaną poduszką) pochodzą ze stron pośredników nieruchomości. Takie właśnie obrazy skłoniły nas do odwiedzenia tego mieszkania po raz pierwszy. Ale bądźmy szczerzy - home staging w najlepszym wydaniu to nie był :-)

środa, 18 lipca 2012

Pierwotne instynkty...

Są takie momenty w życiu kobiety, kiedy mocniej niż zazwyczaj uaktywnia się u niej instynkt łowcy.

Najczęściej ma to miejsce podczas poszukiwań nowej torebki, czy okularów, ale zdarzają się też inne sytuacje.

U mnie ostatnio zmysły wyostrzyły się do granic możliwości, kiedy buszowałam po największym w regionie (właściwie chyba największym w kraju) jarmarku staroci!

Żar lał się z nieba, tłumy kłębiły na każdym kroku, a ja skoncentrowana pokonywałam kolejne metry wiedząc, że czekają tam skarby adresowane bezpośrednio do mnie.

Już na jednym z pierwszych stoisk zamrugał do mnie przedmiot, jakiego szukałam. Posrebrzana patera.



Patera była mi absolutnie niezbędna. Mój "paleciak" ma szpary, które zdecydowanie utrudniają postawienie na nim jakiegokolwiek kubka, czy szklanki. A to bezlitośnie obniża jego wartość, jako stolika kawowego - stąd duże zapotrzebowanie na paterę :-)

Patera jest, co tu dużo mówić, cudna i powabna, a w dodatku szwedzka, co w moich oczach daje jej +10 punktów do atrakcyjności.

Kolejną rzeczą podnoszącą jej wartość jest fakt, że udało mi się stargować 25% ceny (ale z właścicielem stoiska, właścicielka kręciła nosem).

Patera pochodzi z 1947 r. i zgodnie z dedykacją została podarowana niejakiemu Valle Ramqvistowi przez "kumpli i druhów".


Wujek Google zna tylko jednego Valle Ramqvista i jest nim autor książki "Traning och tavling en bok for Sveriges" z 1944 r. O czymkolwiek owa książka traktuje, uznaliśmy, że patera jest "uczona", więc na jej koncie lądują kolejne punkty :-)

Ze zdobyczą pod pachą uderzyłam w pozostałe rejony giełdy i choć mignęło mi kilka ciekawych przedmiotów, żaden z nich nie przyciągnął mojej uwagi na dłużej i nie zachęcił do otwarcia portfela...

...aż do momentu, kiedy właściwie wychodząc z jarmarku kątem oka dojrzałam jego:


Stary kosz druciany na butelki z mlekiem.

Nie jest żadną tajemnicą, że druciany kosz to must have, mający tysiące zastosowań i dający tyleż samo możliwości. Nie jest też tajemnicą, że nie jest bynajmniej dobrem łatwo dostępnym. Jasne jest chyba, że musiałam go zabrać ze sobą do domu.

Był obrzydliwie brudny, ale twarda szczota w miarę dobrze sobie z nim poradziła. I stoi tak, na razie gromadząc akcesoria kanapowe, ale na pewno nie dociągnie na tym stanowisku do emerytury :-)


Powyższe zakupy popełniłam za grosze, biorąc pod uwagę stosunek ceny do wartości jaką dla mnie przedstawiają. A następna giełda staroci już początkiem sierpnia :-)

Miłego!

P.S. Chcąc nie chcąc, niniejszym przedstawiam Wam Zoję-Kota.