niedziela, 30 listopada 2014

Gyszynk ze Śląska. GIVEAWAY, jak to mawiają.

Spotkało mnie w ostatnim czasie niemałe zaskoczenie. Zostałam bardzo miło przyjęta w pewnym z internetowych rejonów i pomyślałam, że właśnie to zdarzenie, a nie jakaś okrągła, np. trzydziesta pierwsza rocznica bloga, jest dobrą okazją na posłanie w świat małego prezentu.




Prezentem, a raczej gyszynkiem (wypada się pochwalić znajomością podstawowego słownictwa w gwarze śląskiej) jest Sadza Soap - mydło choby wongiel. 



Moim zdaniem zupełnie uroczy gadżet :-)

Jeśli ktoś z Was pragnie zostać jego posiadaczem - zapraszam.

Zasady są trzy:

1) Zostawienie komentarza z namiarem na siebie.
2) Zamieszkanie (lub wskazanie adresu wysyłki) na terenie naszego kraju (Polski znaczy).
3) Czerpanie radości z gyszynku.

Można polubić, linkować, plakatować miasto tym postem, ale nie jest to żaden warunek :-)

W najbliższą sobotę  (Mikołajki - 06/12/14, ok. 20:00) maszyna losująca wskaże szczęśliwego zwycięzcę :-)


Czas start!

wtorek, 25 listopada 2014

Wnętrza - I'm doing it wrong.

Znacie to uczucie, kiedy jakaś myśl świdruje w Waszej głowie tak bardzo, jakby próbowała przeprowadzić na Was lobotomię?

Ja niestety znam, aż za dobrze. Właściwie każda myśl przewodnia, jaka mnie dopada, charakteryzuje się wyjątkową uporczywością. Drąży, wierci, świdruje tak, że aż fizycznie jest mi niedobrze, mam mdłości i muszę ją z siebie uwolnić.

Piszę o tym tutaj dlatego, że od kilku tygodni, miesięcy może, nękają mnie rozmyślania dotyczące urządzania wnętrz. Oczywiście, moje życie obfituje w treści obiektywnie istotniejsze, jednak to dom jest w ostatnim czasie tematem wiodącym. I przywiódł mnie on do pewnych bardzo konkretnych wniosków.

Niniejszą tyradę sponsoruje nowe zadanie, które majaczy mi gdzieś na horyzoncie. Będę musiała od nowa urządzić wszystkie pomieszczenia w domu.

I w tym miejscu zaczyna się podróż którą, jak sądzę, uwielbiamy najbardziej :-) planowanie, rozmieszczanie, wybieranie kolorystyki, poszukiwanie mebli, obmyślanie strategii.

Nie każdemu taka okazja zdarza się dwa razy na przestrzeni czterech lat, postanowiłam więc tym razem podejść do tematu naprawdę z głową. A może z dwiema, niech i Mąż Krzysztof wtrąci swoje trzy grosze.

Poniższą listę priorytetów popełniam, żeby uporządkować sobie ten obszar - pewnie będzie przydatna, kiedy w końcu przejdę z fazy głębokich rozmyślań do realizacji ;-) ale też dlatego, że może ktoś z Was ma podobne spostrzeżenia? A może zupełnie inne? Chętnie poczytam, co tam w Was drzemie.

Mój "pentalog".

Po pierwsze primo - ZASADNOŚĆ

To jedno z moich ulubionych słów. Komfortowo czuję się tylko wtedy, gdy wszystko dookoła mnie jest zasadne, tj. ma jasną przyczynę, cel, potrafię to wyjaśnić i uzasadnić. W przypadku wnętrz można, jako synonimu dla zasadności, użyć określenia "funkcjonalność".

Przeszkadza mi we wnętrzach wszystko, czego nie da się uargumentować. Lubię design, ładne przedmioty pobudzają u mnie wzrost endorfin, ale tylko wtedy, kiedy są użyte mądrze. I kiedy są naprawdę ładne.

Archiwalne zdjęcie poglądowe:


ZASADNOŚĆ - you're doing it wrong!

Jasne, dziś nie są to najnowsze trendy, ale w czasie, kiedy to zdjęcie powstało, można było odhaczyć listę "mast hewów".

Cotton ball lights - checked.
Wielki lampion - checked.
Własnoręcznie odnowiona ramka, użyta niezgodnie z pierwotnym przeznaczeniem - checked.
Stary, warsztatowy stołek - checked.

Żaden z powyższych przedmiotów nie pełni tu szczególnie istotnej funkcji, a z racji mojej nieudolności, nawet nie wyglądają zbyt dobrze.

Dziś część z bohaterów zdjęcia zadomowiła się w różnych kątach mieszkania, przyjęła ode mnie propozycje pracy i w końcu nabrała znaczenia.

Po drugie primo - CHARAKTER

Kolejną kluczową kwestia w tworzeniu swojej przestrzeni jest dla mnie odbicie we wnętrzu cech, natury, zainteresowań jego właściciela. Pompatycznie rzecz ujmując, prawdziwego JA.

To pewnie jeden z powodów, dla których nie do końca wierzę w instytucję dekoratora wnętrz (przynajmniej w odniesieniu do przestrzeni prywatnej), bo najbardziej przemawiają do mnie wnętrza, które wypływają z wewnętrza.

Archiwalne zdjęcie poglądowe:


CHARAKTER - you're doing it wrong!

Ta trudnej urody kompozycja nie mówi o nas nic. A przynajmniej nie mówi o nas nic zgodnego z prawdą. Bo tak: ani nie jesteśmy pluszowi, ani nie świecimy w ciemności, ani (wierzę w to głęboko), nie jesteśmy pozbawieni treści, jak ta ramka nieszczęsna.

A ja bym chciała, żeby nasze mieszkanie opowiadało o tym, że mamy swoje pasje, że kochamy nasze koty, że mamy poczucie humoru, że mamy dystans do świata i otwarte głowy, że dużo czytamy i prawie wcale nie gotujemy, że lubimy porządek, ale nie zawsze jest u nas czysto. Żeby nas było w nim więcej o wiele.

Po trzecie primo - SWOBODA

Luz, naturalność, dystans, margines błędu. W domu się mieszka. Tutaj muszę się czuć swobodnie, ale nie tylko ja. W moim domu przede wszystkim swobodnie muszą się czuć wszyscy jego mieszkańcy, a tuż za nimi nasi nieliczni goście.

Archiwalne zdjęcie poglądowe:



SWOBODA - you're doing it wrong!

Nie potrafię sobie wyobrazić mojego małżonka, dobrze odnajdującego się w przestrzeni pełnej falbanek, koronek, pasteli, czy jak na powyższym zdjęciu, jamiołków, świeczuń, misiaków. To zwyczajnie nie licuje. Zresztą, on mi to mówił, tylko ja w tamtym czasie byłam przekonana, że to jest jedyna słuszna droga. Moja droga.

Po czwarte primo - PRAWDA

Może to dlatego, że coraz mocniej jestem posunięta w latach, ale uwiera mnie sztuczność.

Jak płachta na byka, działają na mnie "stylizowany", "imitacja", "-podobny". Nie znoszę kafli, które udają, że są drewnem, komódek co to niby Ludwika widziały, cegły z marketu i styropianowych rozet.
Jak mieszkam w kamienicy, nie udaję, że mieszkam w pałacu.
Jak mieszkam w bloku, nie udaję, że mieszkam w wiejskiej chacie,
Jak mieszkam w wiejskiej chacie, nie udaję, że mieszkam w lofcie.

Znowu, według mnie, z każdego wnętrza można wyciągnąć "to coś", tylko trzeba pamiętać o spójności i pewnej konsekwencji, tylko wtedy będzie wiarygodnie i przekonująco.
Ja będę o to walczyć :-)


Po piąte primo-ultimo - POMYSŁ

O autorski pomysł niełatwo i dlatego fajnie, że mamy dostęp do niezliczonej ilości źródeł, z których możemy wyłowić coś, co ktoś, gdzieś, kiedyś już zrobił, a nam się podoba bardzo.

Niewielu wśród nas kreatorów, nie wszyscy musimy być twórczy, ja godzę się ze swoją odtwórczością, ale mimo wszystko chciałabym ją trzymać w ryzach.

Archiwalne zdjęcie poglądowe:



POMYSŁ - you're doing it wrong!

Ile osób mogłoby mieć taki kącik u siebie? Na ilu blogach moglibyście go zobaczyć? Czy nie musielibyście się zastanowić, kto jest jego autorem, bo od razu nie widać na pewno?

Ja ostatnio miałam problem z odszukaniem pewnego wnętrza, bo zawierało tak dużo "pozycji obowiązkowych", że miałam co najmniej pięć typów dotyczących tego, gdzie je widziałam.

Z moim zdjęciem jest podobnie. Jasne, teraz pewnie znalazłyby się na nim piórka, typografie (czyli napisy, po prostu, najczęściej niestety banalne), ożywczy dodatek w kolorze musztardy i klosze inspirowane niemieckimi roczniakami. Ale to nie przypadek, że wszystkim nam chodzą ostatnio po głowie szklane kopułki, łapacze snów, ozdobne taśmy klejące i czarne ściany. To kopia.

I ja się zaczęłam czuć w tym wszystkim bezwolna nieco, a potrzebuję odzyskać kontrolę.

Bo są trendy i są gotowe stylizacje, i ja chciałabym umieć wychwycić różnicę.


Czy mój wywód jest koszmarnie długi? Zdecydowanie tak.
Czy brzmię trochę jak nadęty bufon? Niewykluczone.
Czy mogłam sobie to darować? Pewnie mogłam ;-)

Ale mam nadzieję, że kiedy będę Wam pokazywać realizację mojej aktualnej wizji, powyższe znajdą tam zastosowanie i będzie się to wszystko kupy trzymać, a nie kupę przypominać.

A teraz kielona każdemu, kto dotrwał!

Dobrej i kolorowych,
EM


czwartek, 20 listopada 2014

Gnieciuch.

Jestem ostatnio w procesie lampowym. Lampy to właściwie jedyny element wnętrzarski, jakiego teraz szukam, jaki oglądam, planuję, wybieram, bo faktem jest, że niedługo będę potrzebować wielu lamp, a nie chcę, żeby były zupełnie przypadkową zbieraniną. Mogą być zbieraniną, ale wyselekcjonowaną przeze mnie, dla mnie.

Większość lamp na razie tylko oglądam i skrzętnie notuję w kajeciku (okej, dodaję do zakładek),  ale jedną musiałam nabyć już, na-ten-tychmiast. A konkretnie nawet nie lampę, a klosz.

Od kilku lat miałam w domu ulubieńca - trójnogą lampę, którą zobaczyć można np. tu.

Stała sobie dzielnie w salonie i, co tu dużo mówić, po prostu spełniała swoją funkcję. Kilka razy oberwało jej się od kotów, tzn. w trakcie szalonej, kociej gonitwy była przewracana i jeden z takich incydentów zakończył się dla niej fatalnie - zupełnie popsuł się abażur. Nie do naprawienia (konsultowane z S., więc sami rozumiecie, że ocena techniczna była wiarygodna ;-)

Ten przykry wypadek miał miejsce jakieś pół roku temu i od tamtej pory niemrawo zaczęłam rozglądać się za zastępstwem. Nie byłam w ten proces szczególnie zaangażowana, dopóki wieczory nie zrobiły się taaaakie długie i taaaakie ciemne. Nastała potrzeba światła.

A w oko wpadł mi taki oto abażur-gnieciuch:



Z opini, jakie do tej pory zebrałam na jego temat, mogę wysnuć wniosek, że jego uroda jest kontrowersyjna. Wygląda trochę jakby był wykonany przez dziewięciolatka na lekcji ZPT, ale wśród dziesiątek abażurów jakie obejrzałam, jako jedyny wydał mi się godnym następcą poprzedniego klosza.

Na razie zakwaterowałam odświeżoną lampę w rogu gabinetu, bo tu ostatnio spędzam dużo czasu.
Tak sobie stoi (w towarzystwie martwych cottonballs - muszę coś z nimi zrobić, bo padły):


A tak sobie, a raczej mi, świeci:


Lampa w zestawieniu z tym abażurem nie zalewa może pomieszczenia światłem, ale jest całkiem nastrojowo.

A tu zbliżenie na wykończenie - bardzo w moim stylu :-)
Grube płótno i nitki:


Jestem przekonana, że wiele z Was byłoby w stanie wyprodukować sobie taki abażur ze skrawków materiału leżących gdzieś w kącie, skrajnie niskim kosztem.

Niestety ja, jak już gdzieś wspominałam, pomimo moich wielkich chęci, zapału i pasji, pozbawiona jestem talentów wszelakich i chcąc mieć taki abażur musiałam po prostu napełnić kabzę marki HK Living :-)

Ale nie czuję się z tego powodu jakoś mocno pokrzywdzona - nawet ja nie mogłabym być idealna, bo byłabym wtedy absolutnie nieznośna dla świata.

A skoro już się zebrałam i nadaję, pokażę Wam jeszcze jeden element od Czarów z Drewna, który przywędrował do mnie razem z biurkiem.

The podkładka:



Cytat jest oczywiście moją inicjatywą własną, pochodzi z mojej ulubionej komedii i podkreśla moje uwielbienie dla barejowskich produkcji.

A na koniec pokażę się Wam ze sprawcą lampowego zakupu.
Tak spędzone poranki należą do najprzyjemniejszych :-)


Do miłego!

sobota, 15 listopada 2014

Gabinet vol. 5 - ku światłości.

No to jak? Siekniemy ten końcowy wpis z serii i będziemy mieć sprawę załatwioną? A sieknijmy.

Dziś czas na światłość, czyli słów kilka o oświetleniu.

Pomieszczenie, które służyć ma za gabinet jest niewielkie (12 m2), nie potrzebowałam więc całego zastępu lamp. Postanowiłam na początek umieścić tam trzy źródła światła - niewielką lampę sufitową, która przywędrowała z sypialni, zagubioną i bezrobotną lampę podłogową z papierowym kloszem i, rzecz jasna, lampę biurkową. I właśnie o tej ostatniej pragnę dziś opowiedzieć.

Wybór nie był trudny, od początku wiedziałam, jaką lampę chcę postawić na biurku. Wyzwaniem była jednak jej dostępność. Chciałam bowiem Kaisera.




Lampy projektu Christiana Della od dawna przyprawiały mnie o szybsze bicie serca, zresztą, lampa nożycowa, którą pokazywałam w jednym z wpisów (klik), baaaardzo wyraźnie nawiązuje do (żeby nie powiedzieć zrzyna z) kultowego wzornictwa.

Zrodził się zatem pomysł i rozpoczęło polowanie. Można znaleźć te lampy w intersieci. Jednak nie zawsze wtedy, kiedy akurat chcemy je kupić, a już na pewno nie zawsze w przyzwoitej cenie.

Mnie się jednak udało! Wylicytowałam lampkę za bardzo rozsądną kwotę. Była co prawda mocno zmęczona życiem, ale ja już miałam sztab ludzi czekających na mój sygnał do wskrzeszenia jej (piaskowanie, malowanie, usprawnianie).

Efekty prac poniżej:






Moje dziołchy z biura oczywiście były na bieżąco w każdym etapie projektu "gabinet" i musiały wysłuchiwać wszelkich nowo podjętych decyzji, oglądać każdą zdobycz, jaką poczyniłam, uśmiechać się ze zrozumieniem i z uznaniem przytakiwać.

Nie inaczej było z lampą. Kiedy w końcu dotarła do mnie moja lampa, z dumą wydobyłam ją z kartonu, postawiłam na moim pracowniczym biurku i zaprosiłam dziewczyny do oględzin.

Kochana K. szczerze (chcę w to wierzyć) się zachwyciła, natomiast Szefowa popatrzyła, popatrzyła i stwierdziła, że jej tata ma taką lampę w komórce, na blacie roboczym.

Ponieważ, i tu muszę być szczera, Szefowa nie jest pasjonatem staroci, byłam przekonana, że przez pojęcie "taką lampkę" ma na myśli "no taką czarną, metalową, całą w odpryskach", ale nie! Zdeterminowana Szefowa jeszcze tego samego dnia, po powrocie do domu, poczłapała do komórki i zrobiła zdjęcia klosza.

No Kaiser jak skur...iera wycięty! :-) Nie ośmieliłam się oczywiście nawet spytać, czy nie zechcieliby mi go odstąpić, bo przecież to lampka, która w komórce stoi od zawsze i bardzo przydaje się, kiedy trzeba poświecić w jakichś zakamarkach.
Ale Szefowa i jej rodzina to ludzie o miękkich serduszkach (do czego żadne z nich się nie przyzna ;-) i sami zaproponowali mi, że mogę dostać tę wysłużoną lampę, jeśli tylko w zamian sprawię im inną, która będzie równie funkcjonalna.

I, wierzcie lub nie, w ten sposób stałam się posiadaczką drugiego Kasiera - tym razem w zamian za najprostszego, ikeowego Formata.



Ponieważ, wbrew obiegowej opinii, nie jestem czubkiem, nie postanowiłam umieścić na biurku dwóch lamp ;-) Zdobycz internetowa powędrowała do gabinetu, lampa z komórki z kolei została obsadzona w roli mojej lampki nocnej. Ta druga jest nieco pokrzywdzona przez los, ponieważ ktoś odpiłował jej rancik (pewnie była to amputacja rdzewiejącego fragmentu) i właśnie dlatego przygarnęłam ją do swojej sypialni - uważam, że zasługuje na jeszcze więcej miłości! :-)

I chociaż obie lampy to ten sam model (wg mnie 6556), ja nadal nie mam dość i za każdym razem, kiedy gdzieś zobaczę lampę Kaiser Idell pragnę ją mieć.

Jak dotąd poprzestałam na tych dwóch egzemplarzach, ale to nie jest moje ostatnie słowo!

Jakkolwiek to brzmi, ostatnio bardzo lubię lampy :-)

EM


poniedziałek, 3 listopada 2014

Gabinet vol. 4 - drewno i przyjaciele.

Ku radości ogółu, zbliżamy się do końca gabinetowej sagi. Zostało nam do omówienia jeszcze kilka składowych, część z nich zawrę poniżej.

Długo zwlekałam z opisaniem najważniejszych dla mnie elementów gabinetu. Chyba wydawało mi się, że zbuduję suspens, ale wyszło jak zwykle. Rozwlekło mi się wszystko w czasie, część emocji i wspomnień zatarła, wszyscy jesteśmy już tym zmęczeni, bo ileż można?

Jednak nie mogę bez entuzjazmu wspomnieć o tym, co moim zdaniem stanowi największe "wow" całego projektu. O blacie.

Prawie każdy gabinet potrzebuje biurka. W każdym razie nasz potrzebował. Myślicie, że łatwo o ładne biurko? Jeśli tak, jesteście w mylnym błędzie.

W moim pomyśle biurko miało właściwie być tylko blatem - nie były tu potrzebne żadne szufladki, schowki, półki na dokumenty. Praca koncepcyjna, jaka miała się przy nim odbywać, wymagała jedynie komputera, telefonu, notatnika i ogromu natchnienia.

Ponieważ wiem, jak bardzo Mąż Krzysztof lubuje się w naturalnych materiałach, customowych projektach i przedmiotach z historią, bez większego namysłu swe kroki skierowałam do Czarów z Drewna. Na blogu i w sklepie odnaleźć można głównie mniejsze formy (ozdobne litery, tablice, podkładki, etc.), a moje otoczenie nie jest dla nich stworzone. Jednak od dawna czujnie śledzę poczynania Al. i wiedziałam, że nawet w większym formacie spod jej narzędzi wyjdzie dokładne odzwierciedlenie tego, co ja mam w głowie.

No i wyszło. Piękny blat ze starego, delikatnie szczotkowanego dębu.



Ustalenia z Al. rozciągnięte były na przestrzeni kilku miesięcy, sama realizacja, o ile dobrze pamiętam, to sześć tygodni.

Pod uwagę wzięta została każda moja wskazówka, każe moje chciejstwo, łącznie z tymi, co do których nie było pewności, że są możliwe :-)

Blacior dopracowany jest w najmniejszych szczegółach. Poniżej cudowne łączenia (kołacze mi się po głowie, że to "jaskółczy ogon", ale żaden ze mnie stolarz ;-)

Kiedy zobaczyłam blat po raz pierwszy na żywo, od razu go przytuliłam, a w drugim odruchu miałam ochotę przytulić Al.!



Żeby jednak nie było zbyt sielsko, blat dla przeciwwagi osadziłam na najprostszych, metalowych nogach z Ikei (Też uwielbiacie połączenie ciepła drewna i zimna metalu? I bet you do!).


Do tego wszystkiego motywujący i personalizujący całość cytat, et voila:



A przy biurku, nie mniej ważne od blatu - krzesło.

Krzesło dla odmiany pochodzi stąd: Trzy Puszki Farby i chociaż blat był wcześniej w mojej głowie, to krzesło było pierwsze w moim posiadaniu.

Miałam pewne obawy co do jego funkcjonalności i ergonomii, i przyznam szczerze, liczyłam się z tym,  że będzie pełnić raczej funkcję dekoracyjną, a w jego miejsce zmuszeni będziemy wstawić jakiś typowo biurowy koszmarek.

Jednak krzesło, pomimo swej wiekowości (prawdopodobnie lata 50-te XX w.), okazało się nadzwyczaj zmyślne i szalenie wygodne. Ma więcej możliwości regulacji, niż większość współczesnych foteli biurowych, na których miałam sposobność siadywać.

Nazwę ma może nie tyle wdzięczną, ile zadziornie brzmiącą:


Ale za to detale. Detale... Można im się oprzeć?



I mój absolutny faworyt - sprężyna amortyzująca:


Jedyny mankament, jaki widzę, ale z którym sobie poradzę, to lakier, którym zabezpieczone zostało krzesło. Delikatnie rozpuszcza się pod wpływem ciepła, co sprawia, że farfocelki z moich pluszowych, domowych spodni zgrabnie na nim osiadają, tworząc fantazyjne wzory ;-)

Bohaterowie drugoplanowi dzisiejszego wpisu to drobiazgi:


Torba, marketing której jest tak przemyślany, że i ja dałam się złapać (podwójnie! w sypialni stoi kolejna...), ale która pomimo swej wszechobecności wcale mi nie zbrzydła.


Kritters, mały nakręcany sprężyną robocik, który podarowałam mężowi na gwiazdkę kilka lat temu właśnie z przeznaczeniem "biurkowym", chociaż K. pracował wtedy zupełnie gdzie indziej. Teraz Kritters znalazł swój kawałek blatu i jest szczęśliwą garstką metalowych części.

To wszystko na dziś, żegnam się z Wami, a na pocieszenie dodam, że czeka na Was jeszcze tylko jeden wpis z gabinetowego cyklu. Bądźcie wytrwali :-)

EM

poniedziałek, 27 października 2014

Chwalipięta.


Niby nie wypada się chwalić. A ja dzisiaj będę. Ale przecież nie chwalę SIĘ, pochwalę innych - tych, co sprawili mi radość wielką.

Wczorajszy dzień był dniem uczuć ambiwalentnych. Moje urodziny. Nie ma się z czego cieszyć, tym razem też nie stałam się o rok młodsza, tylko starsza. Z drugiej zaś strony dosięgnęło mnie wczoraj dużo pozytywnych emocji, wzruszeń, uśmiechu po prostu.

Opowiem Wam trochę.

Muszę, po prostu muszę pokazać moje gyszynki. Nawet nie dlatego, że to bardzo fajne przedmioty, ale przede wszystkim dlatego, że chociaż żaden z nich nie znajdował się na mojej łiszliście, żaden nie był do końca rzeczą, o nabyciu której myślałam, każdy jest trafiony w punkt.

Tak mnie znają te moje chłopaki ;-)

Na pierwszy ogień mąż. Wykazał się chłop niebywale. Odnotował, kiedy jakiś czas temu wspominałam, że muszę się zaopatrzyć w Notes na Rzeczy Ważne. Taki notes, który będzie ze mną przez długie lata, w którym będę notować sobie daty różnych wydarzeń, może jakieś emocje, ale raczej dziennik, niż pamiętnik. Tak, żebym za jakiś czas nie zaliczyła wpadki, kiedy ktoś mnie zapyta o datę naszego ślubu, pierwszej kłótni, przygarnięcia kota pierwszego, czy drugiego.

Wydaje się, że to rzeczy na tyle ważne, że nie można o nich zapomnieć, ale z doświadczenia wiem, że z czasem różne rzeczy się zacierają. Daleko nie muszę szukać, moja mama dzwoniąc do mnie z życzeniami urodzinowymi była przekonana, że jestem o rok starsza niż rzeczywiście jestem, natomiast dziadek doskonale pamięta rok mojego urodzenia... bo wtedy zmarł jego brat ;-)

Warto notować.

I ja będę notować, o tu:

Co prawda brak jakichkolwiek linii poczytuję jako złośliwość ze strony Męża Krzysztofa, ale cała reszta jest wymarzona.

K. odszukał jakiegoś rzemieślnika z Ju Es en Ej, człowieka, który specjalizuje się właśnie w oprawianiu notatników, tyle że XXI wieku - ajpadów, tabletów, etc. i zlecił mu zrobienie oprawki na wymiar, pasującej do notatników Moleskine (jest nawet wycięcie na gumkę!).  Jako wisienka na torcie - moje inicjały.  W razie czego złodziej będzie miał mniejszą frajdę, o ile nie nazywa się np. Ewaryst Mociejaszek ;-)



Kolejnym prezentem jest urządzenie, które zwykliśmy nazywać smafonem. Dla Was pewnie szału nie ma, podejrzewam, że jeśli to czytacie, to z dużym prawdopodobieństwem mogę założyć, że robicie to na swoich galaktycznych telefonach :-) Ale trzeba Wam wiedzieć, że na Jainty 8 padł wczoraj ostatni bastion.

Długo się opierałam, byłam bardzo przeciwna i anty w każdy możliwy sposób. Telefon to telefon, ma mieć klawisze, czerwoną i zieloną słuchawkę, ma dzwonić i przy dobrych wiatrach wysyłać smsy.
Ale w ostatnim czasie coraz bardziej się czułam odizolowana i choć nadal uważam za zabawne podpisywanie przeze mnie maili "WYSŁANO Z PECETA" w odpowiedzi na maila "WYSŁANEGO Z IPADA", to technologia zaczęła mnie kusić.

Mąż to przewidział. Prezent wybrał w sierpniu. A na dwa dni przed moimi urodzinami, kiedy smafon dawno już leżał zapakowany w szafie, usłyszał ode mnie "wiesz coooooo... może ja sobie pod choinkę sprawię taki telefon fajniejszy jakiś?".

Mówisz - masz. Teraz mogę, m.in., na własne potrzeby uwieczniać takie chwile, jak np. ta:


(Pierwsza w nocy, cały dom śpi  >w tym jego część śpi na mnie<, a ja wącham kota.)

Następny darczyńca to KS. Służbowo do niedawna jednocześnie przełożony i podwładny mojego męża. A prywatnie, no właśnie? Chyba już dobry kolega.

Ten prezent był bardzo niespodziewany i tak samo trafiony.

Biała porcelana to coś, z czym trudno u mnie przestrzelić. Po prostu lubię. A jeśli na dodatek jest trochę mniej oczywista i ułożona, to sukces jest w zasięgu ręki.

KS podarował mi porcelanowy kubełek. Co prawda wgnieciony nieco w transporcie ;-) ale jakże uroczy.

Tadam.



Zgodnie z informacją na opakowaniu (ekologicznym, stylowym, dizajnerskim) pochodzi z Manufaktury Porcelany. Logo urzeka :-)

Trzeci prezent, od mojego trzeciego chłopaka był dwuczęściowy, ale muszę zacząć od początku - od rana.

Otóż, z samego rana mąż mój, z zuchwałą stanowczością zarządził, że z okazji moich urodzin zamówimy pizzę z naszej ulubionej pizzerii. Ja tę pizzę lubię, ale ponieważ my rzadko gotujemy w domu, zwłaszcza ostatnio, to dosyć często korzystamy z usług rzeczonego lokalu.

Mnie się w głowie roiło, że może pomimo mojego przeziębienia, wyjdziemy gdzieś na obiad, cobym miała pretekst, żeby wypełznąć z pluszowych gaci, ale mąż, że pizza, i pizza.

Nawet trochę byłam zła, że w taki szczególny dzień, kiedy przysługuje mi immunitet, a zarazem decyzyjność na każdym polu, to on ustala menu, ale z żalem przyznałam, że ja też bym bolońską wciągnęła.

Przystałam zatem na włoski specjał.

Zamówilim pizzę, czekamy, gadamy, dzwonek. Fortelem mąż wypchnął mnie na klatkę celem zapłaty, ja wyciągam portfel, patrzę, a z pizzą idzie nie pracownik lokalu, tylko mój S. :-)

No nabrali mnie tym razem panowie, ale im to wspaniałomyślnie wybaczam, bo niespodzianka była naprawdę wspaniała, nie mogłam sobie tego popołudnia lepiej wymarzyć niż na luzie, w takim towarzystwie.

Od S. też dostałam prezent, szalenie złośliwy, a jednocześnie oddający wszystkie emocje, jakie w ostatnim czasie wokół nas krążą, ale tego na razie nie mogę pokazać. Uśmiałam się jak fretka w każdym razie, musicie mi wierzyć :-)

A ponieważ nie byłam dziś w pracy, to jutro będę jeszcze świętować urodziny z moimi dziewczynami.

Także: happy birthday to meeeee!

Buziaki,
EM

P.S. Chciałam, żeby było krócej. Nie potrafię.

środa, 8 października 2014

Gabinet vol. 3 - kropla koloru aka oda do dywanu.





Kropla? Bajoro całe.

Kiedy krzesło było już w drodze, a blat się strugał, ogarnęła mnie panika.

Blat drewniany, krzesło drewniane, wrota (tak zwykł mawiać na nasze drzwi majster R.) drewniane, podłoga... jeśli się uprzeć, też drewniana.

Obiła mi się kiedyś, gdzieś o oczy teoria mówiąca o tym, że w jednym pomieszczeniu bezpiecznie możemy połączyć ze sobą max. 3 różne rodzaje/odcienie drewna.

Teoria teorią, a moje wewnętrzne, sztywne "fuj" mówi jednak, że bezpieczne to są dwa odcienie, a najbezpieczniejszy jeden! W dodatku, w miarę możliwości, nie łączę drewna ze sobą bezpośrednio, czyli inaczej mówiąc, nie stawiam drewna na drewnie (to jak noszenie "denim on denim", może trzeba do tego dorosnąć ;-).

Wracając do paniki, wiedziałam, że nie postawię bukowych nóżek krzesła bezpośrednio na naszej, niespecjalnie przez nas lubianej, desce barlineckiej. I to przekonanie rozpoczęło kolejną serię nieprzespanych nocy. Bo jakie są możliwości w tej sytuacji? Różne. Bardzo różne. Najprostszą jednak wydał się zakup dywanu.

Upatrzyłam sobie nawet taki jeden... Sznurkowy, biało-szary, banalnie skandynawski, ale bardzo poprawny, w dodatku tani i dostępny w Komforcie. Na wiele tygodni przed zakończeniem projektu odwiedziłam nawet sklep, dowiedziałam się, że czas oczekiwania jest krótki, więc wstrzymałam się z zamówieniem.

Wstrzymałam się niestety permanentnie, ponieważ kiedy w końcu zdecydowałam się na zakup, dywan nie był już dostępny. Pochłonęła mnie bezdenna rozpacz (nie hiperbolizuję, naprawdę w tamtym okresie brak dywanu wydawał mi się problemem najdotkliwszym). Długie godziny spędziłam na przeglądaniu innych dywanów sizalowych, w nadziei, że znajdę coś, co zaspokoi me dywanowe żądze.

Nie znalazłam. Nie znalazłam taniego, sznurkowego, neutralnego dywanu. Znalazłam natomiast droższy, wełniany, jaskrawożółty, ikeowy, choć chyba niezbyt popularny. I ten dywan zrobił "klik".

Tak mam, nie jestem projektantem, nie jestem dizajnerem, nie mam od razu w głowie całej wizji pomieszczenia. Najczęściej wiem, że szukam "czegoś" i wiem, że to znalazłam dopiero kiedy usłyszę w sobie "klik".

W pokoju koloru miała być zaledwie kropla, ale dywan kliknął i tak oto powstało bajoro koloru.

I wiecie co? Za klasykiem: this rug really ties the room together :-)

Yours truly,
ja


P.S. Zdjęcie jedno jeno, bo po pierwsze primo, w poprzednich wpisach było dywan widać, a po drugie primo, można go obejrzeć i poocierać się o niego w każdej Ikei :-)

wtorek, 7 października 2014

Prolog.


Mogłoby się wydawać, że mój prolog znalazł miejsce w środku pewnego cyklu, ale jest to wrażenie złudne.

Z definicji prologu wynika, że jest to"wstępna, wyodrębniona część utworu dramatycznego lub narracyjnego, zawierająca relację o faktach poprzedzających zawiązanie akcji; prologiem nazywa się też autorski komentarz poprzedzający utwór."

Dlaczego wypisuję tu takie bzdury? Czuję, że muszę taki prolog popełnić, ponieważ po pierwsze, moja rzeczywistość nosi ostatnio znamiona "utworu dramatycznego", a po wtóre wiem, że nowa akcja wkrótce się zawiąże.

Chciałabym być mniej enigmatyczna, a nie do końca mogę. 

Zdjęcia gabinetu już dawno czekają przygotowane na kontynuację cyklu, chciałabym każdej z rzeczy tam umieszczonych poświęcić należyty czas antenowy i opisać entuzjazm, jaki we mnie wywołały.

Tymczasem za każdym razem kiedy przymierzam się do wpisu, dosięga mnie smutek, ściska mnie w brzuchu, a w gardle rośnie klucha i mam wrażenie, że dopóki jej nie wypluję, już nic nie będę mogła tu napisać.

Moją kluchą jest fakt, że za jakiś czas będę musiała pożegnać się z Jainty 8. 

Nigdy tego nie planowałam, nigdy o tym nie marzyłam, nigdy nie miałam planu "b", bo miałam dom i zaczęłam w jego desce barlineckiej zapuszczać korzonki.

Jednak, jak ostatnio od kogoś usłyszałam, nie zawsze jest rosół na obiad...

To pierwsze i ostatnie smęty tutaj. Mam nadzieję, że wyplenią "writer's block".

A ja z Mietkiem i resztą ferajny staram się wyglądać nowej, świetlanej przyszłości.
 



Do przeczytania wkrótce.

EM

środa, 30 lipca 2014

Gabinet vol.2 - dobra żona.



Czasem odzywa się we mnie sumienie (dziś z koleżanką z pracy ustaliłyśmy, że sumienie to to, co gniecie w brzuchu) i sprawia, że zadaję sobie pytanie, czy jestem dobrą żoną.

Wydawać by się mogło, że niewiele na to wskazuje, bo ani nie gotuję, ani nie utrzymuję domu w doskonałym porządku, ani w ogóle nie utrzymuję domu, a jedynie się do niego dokładam. Prasuję średnio, kanapek do pracy nie robię, krawatów nie poprawiam, zrzędzę, marudzę, wymądrzam się i żądam uwagi.

A jednak, pomimo wszystkich powyższych, zostałam przez osobę spoza naszego małżeństwa okrzyknięta żoną dobrą.

Do rzeczy. Gabinet dzieli się na dwie strony, stronę lewą i stronę pozostałą. Ze stroną lewą mieliście okazję zaznajomić się przy okazji poprzedniego wpisu, stronę pozostałą przedstawię dziś.
Tadam.


Na stronę tę składa się zaledwie kilka elementów, w tym:

a) dwie wierne, doświadczone już przez życie, komody Malm z Ikei, które przeprowadziły się tu z sypialni - wcześniej były komodami "jej" i "jego", teraz obie są "jego" i stoją na straży porządku (hahaha) w ciuchach rowerowych Męża Krzysztofa,

b) plakat z welodromem (no przecież nie aparatem słuchowym), który przywędrował stąd,

c) periodyki małżonka,

d) rama. Raaaaaaama.

Ja wiem o niej tyle, że była pierwszą ramą szosową K., że jest pęknięta pod główką, że była czarno-żółta i wreszcie, że jakiś rok temu Mąż Krzysztof bardzo nieudolnie jął ją pozbawiać farby, przy pomocy Scansolu.

Chciałam ją przedstawić bardziej 'profi', poprosiłam więc K. o szerszy opis, uwzględniający cechy charakterystyczne. Nie wiedząc, że dojdzie do publikacji, małżonek napisał:


Giant TCR ONCE edition

Ficzersy, że była lekka bardzo jak na swoje czasy i miała nowoczesną geometrię. No i była zawodnicza bo tabsy na numer startowy.
I w ogóle jest retro-cool.

No.


To make a long story short, wydobyłam tę bidną, na wpół oskrobaną z farby ramę i poprosiłam S., żeby ją przekazał w zaufane ręce do piaskowania. I tu właśnie wchodzę ja, jako dobra żona!

Mąż Krzysztof zaczął opowiadać koledze, jak to 'jego żona w ramach prezentu urodzinowego wypiaskowała jego tcr once i umieściła...', na co kolega: Czekaj! Jak ja słyszę w jednym zdaniu 'żona' i 'piaskowanie', to musi być zajebista żona!
Koniec cytatu :-)

I co? Miało być o stronie pozostałej, a jest o mnie. Ale z dwojga złego: wolicie o mnie, czy o rowerach? O sobie wiem więcej ;-)


Off topic: tak się do Was zwracam, jakby Was była armia cała, a w rzeczywistości jest garstka, garść może. I czasem sobie myślę, że może chciałabym, żeby Was było więcej. A innym czasem się zastanawiam po co tu jestem i do czego mi to potrzebne? 

Nie aspiruję do zostania blogerką roku, czy blogerką w ogóle. Nie liczę na udział w targach, zjazdach, warsztatach, spotkaniach - to nie moje podwórko. Blog nijak nie wiąże się z moją pracą i nie zwiąże się nigdy, bo nie jestę dizajnerę, niestety.

Dziś myślę, że jestem tu dlatego, że mam za mało do powiedzenia, żeby książki pisać. A coś pisać muszę. Ale niewykluczone, że jutro pomyślę coś zupełnie innego ;-)

Wasza E.


piątek, 25 lipca 2014

Gabinet vol.1 - robótki ręczne.

Od początku wiedziałam, że w gabinecie/biurze koniecznie musi się znaleźć kilka konkretnych elementów.

Jednym z takich elementów była tablica. Tablica, do której można przypiąć różne notatki, zdjęcia, inne inspirujące obiekty płaskie.

W pierwszej chwili myślałam o pomalowaniu fragmentu ściany farbami magnetyczną i tablicową, ale prawda jest taka, że nie do końca wiedziałam, czy mój małżonek korzysta w pracy z takiej tablicy. Nie chciałam więc, 'upiększyć' wnętrza tak modnym ostatnio elementem wystroju tylko po to, żeby przekonać się, że jest bezużyteczny.

Zaczęłam się więc zastanawiać, czym taką tablicę zastąpić. Długo, długo, dłuuuugo nie wiedziałam co z tym fragmentem ściany zrobić.

W końcu stwierdziłam, że proste rozwiązania są najlepsze i postanowiłam powiesić tu linkę do zasłon Dignitet z Ikei i na niej powiesić żabki i przyczepić zdjęcia. Ale pomysł ewoluował. Linka linką, ale może elementy, które mocuje się do ściany mogłabym zastąpić jakąś częścią rowerową? Popędziłam więc do komórki, zwanej też stajnią, w której mieszkają Wszystkie Rowery Męża Krzysztofa i jęłam dokonywać oględzin. I w czasie tychże oględzin, pomysł ewoluował ponownie - to nie elementy mocujące, a samą linkę zastąpię częścią rowerową - łańcuchem!





>>>Tu przedstawić muszę nową 'osobę dramatu' - mego drogiego przyjaciela z dzieciństwa, Pana S.
Pan S. jest osobą wielce twórczą i absolutnym pasjonatem majsterkowania. Ok. 20% jego projektów kończy się nawet względnym powodzeniem ;-) Razem ze swoją partnerką, Panią M., bardzo mi pomagał przy moich gabinetowych wymysłach. <<<

Po raz kolejny złapałam więc za telefon i dzwonię do S., przedstawiając mu swój pomysł, a w odpowiedzi słyszę: Wiesz, że jesteś genialna? Łańcuchy można łączyć ze sobą w nieskończoność!

Mnie to wcale nie ucieszyło, bo ja planowałam zrobić jedną, biedną linewkę. On miał tylko opracować sposób jej zamocowania, a po takiej rewelacji znowu musiałam się zastanawiać, jak bardzo pociągnąć ten pomysł z łączeniem łańcucha.

Oszczędzę Wam historii, jak przez trzy dni, przy użyciu taśmy malarskiej, zdjęć z beznadziejnego avanti, excela i worda usiłowałam podjąć decyzję, w każdym razie po kilku nieprzespanych nocach, stworzyłam taki oto profesjonalny projekt:


Byłam przekonana, że łańcuchy będę musiała zakupić, jednak na szczęście S. zna właściciela sklepu i serwisu rowerowego, który na swym zapleczu skrywał cały basen zużytych łańcuchów (sam w wolnych chwilach je czyścił i robił sobie 'zasłonkę' na drzwi, taką, jakie kiedyś robione były z drewnianych koralików :-). Drewnianym patykiem wyłowiliśmy łańcuchy, niczym jakieś węgorze, w ilości wystarczającej i popędziliśmy je czyścić.

Zębatki pojawiły się w mej głowie na dzień przed montażem (bo właśnie tyle mieliśmy na wstawienie i zamontowanie wszystkiego - jedno środowe popołudnie), ale na szczęście też udało się je bez problemu zdobyć drogą inną, niż droga kupna (nie, nie poprzez kradzież!).

Na podstawie ww. szkicu, po godzinach pocenia się, sprejowania metalowych elementów i przyswajania zupełnie nowych przekleństw, na ścianie stworzyliśmy to:


Nieskromnie przyznam, że mnie urzeka i ten akurat pomysł jest całkowicie autorski i inspirowany wyłączne mym cierpieniem podczas opracowywania planu zagospodarowania ściany :-)

>>>Funny story: Stoimy z S. w Castoramie i oglądamy śruby, które będą wkręcone w ścianę. S. zachęca mnie do wyboru "bardziej estetycznych śrubek" (Serio? Bardziej estetyczne łebki śrub?), wskazując to na te, to na tamte. Kiedy na jedną z propozycji odkrzyknęłam, że te śruby nie mogą być takie miedziane, muszą być srebrne, z autentyczną urazą odpowiedział: One nie są miedziane. One są galwanizowane.
Faceci ;-) <<<


Kolejny element wykonany ręcznie, przez Pana S., był już inspirowany (mocno inspirowany) zdjęciem znalezionym gdzieś w sieci.

Co z tego, że 21-szy wiek, co z tego, że wszystko laptopem, ipadem, smartfonem i telepatią? Każde biuro musi mieć biurko. A każde biurko musi mieć organizer na biurowe akcesoria!


Kiedy więc natknęłam się na cudny, industrialny organizer w intersieci, wykonałam kolejny z wielu telefonów do S.: eeeeeeeS., a coś takiego to pewnie bardzo trudno zrobić, co?

Przy mojej następnej wizycie u M. i S. zobaczyłam już w ich piwnicy pocięte fragmenty profili stalowych :-) jak przy puzzlach, przestawiałam rurki, dokładałam, odejmowałam, w końcu stworzyłam obraz wg mnie idealny, a S. wszystko pięknie zespawał i wykończył.



I chociaż do ostatnich chwil było bardzo nerwowo, a Pan S. twierdził, że chyba wyjdzie z tego 'kupa', to efekt końcowy podbił moje serce.


Może zrobimy z tego jakiś biznes? :-) Tylko najpierw musiałabym zorganizować duży zapas środków uspokajających dla S.

To tyle, jeśli chodzi o nasze prace z zakresu metaloplastyki. Do zobaczenia w kolejnej części gabinetowej sagi.


poniedziałek, 21 lipca 2014

Mój mąż? Mój mąż z zawodu jest dyrektorem!



No, może nie dyrektorem, a kierownikiem. I nie z zawodu, tylko aktualnie. Ale piastuje to stanowisko w Bardzo Dużej Firmie i, póki co, robi to z bardzo dużym zapałem.

Są tej sytuacji plusy dodatnie i plusy ujemne. Do dodatnich można zaliczyć, pompatycznie rzecz ujmując, możliwość rozwoju i rzeczywistego wpływu na rynek, który jest konikiem mego oblubieńca. Do ujemnych natomiast, zwłaszcza z mojego punktu widzenia, fakt że 5 dni w tygodniu spędza on 400 km od domu.

Jest to sytuacja tymczasowa (tymczasem trwa od dziewięciu miesięcy) i kiedyś, docelowo, ma ulec zmianie i centrum dowodzenia mojego małżonka przeniesione zostanie na Jainty 8. Dlatego wyremontowany, pomniejszony pokój zarezerwowany został z myślą zrobienia z niego gabinetu, kiedy nadejdzie czas powrotu.

Jednak już teraz zdarza się, że Mąż Krzysztof jeden, czy dwa dni w tygodniu pracuje z domu. I, jak wynika z jego relacji, nie jest to najprostsze, na owłosionej kocią sierścią kanapie i z kotami w roli 'współpracowników'.

Dlatego też, kiedy w marcu zaczęłam się zastanawiać nad prezentem urodzinowym, na dosyć okrągłe urodziny lipcowe, postanowiłam, że zrobię mu niespodziankę i przygotuję miejsce do pracy.

Pamiętacie narożny?


Jak już wcześniej wspominałam, podczas remontu 'skurczył się' o kilka dobrych metrów. I zmienił szatę graficzną :-)
Teraz wygląda tak:


O szczegółach opowiem w kolejnych postach, bo właściwie każdy element był dla mnie przygodą i mogę kilka słów na jego temat powiedzieć.

Dziś napiszę tylko o głównej idei, zamyśle, jaki towarzyszył mi w procesie tworzenia.

Trochę jak z amerykańskim "something old, something new, something borrowed, something blue" i tu wyznaczyłam sobie kilka kluczowych punktów:

-miało być rowerowo, bo w końcu takie rzeczy będą tam się rodzić, ale nie ZBYT rowerowo, żeby nie wyszedł nam tematyczny pokój pirata,

-miało być inspirująco z pobudzeniem kreatywności, ale bez przeładowania, żeby przedmioty nie rozpraszały nadto uwagi,

-miało być customowo, bo małżonek lubi i ceni, zwłaszcza rzeczy robione ręcznie, dostosowane do użytkownika,

-miało być po męsku, bez żadnych babskich akcentów, kwiatuszków, ozdobniczków, wazoników, świeczuszek, bo to miejsce pracy chłopa ma być,

-ALE miało być w miarę lekko i energetycznie, niezbyt loftowo, żeby mózg był cały czas na obrotach, pobudzony do działania,

-miało być trochę klasyki designu, bo to zawsze cieszy i inspiruje,

-miało być trochę współczesnej lekkości, żeby całość odciążyć i żeby nie było zbyt snobistycznie,

-miało być kilka elementów ręcznie (prawie własno-) wykonanych, żeby nadać pomieszczeniu osobisty charakter,

-miało być odrobinę sentymentalnie, stąd kilka pamiątek,

-miało być tam nasze wspólne zdjęcie, bo na każdym kierowniczym biurku winno znaleźć się zdjęcie żony, nawet jeśli przebywa ona w pomieszczeniu obok ;-)

-miało być po Krzysiowemu.

Podsumowując, każdy element, który pojawił się w pokoju, przecedzony był przez moje myśli o Mężu Krzysztofie. Nic nie znalazło się tam tylko dlatego, że mnie się podoba, a K. niekoniecznie się przyda.



Zgodnie z reakcją i feedbackiem K., powyższe punkty udało mi się zrealizować, co potwierdziły słowa "gdybym był człowiekiem, który płacze, to bym się pewnie rozpłakał".



Poza tym, pokój okazany został w piątek wieczorem, a gdy wstałam w sobotę rano, zastałam K. siedzącego przy biurku i wysyłającego pracownicze maile, także chyba się prezent sprawdził :-)

I pomimo faktu, że pokój jest teraz naprawdę niewielki, udało mi się wydzierżawić jego część, na rozłożenie mojego kramu,



gdzie tym razem powstaje o wiele prostszy od poprzedniego zydelek, na który z niecierpliwością oczekuje sypialnia:


Tytułem wstępu do 'gabinetowych opowieści' chyba powyższe wystarczy.

Oczywiście jeszcze kilku rzeczy w pokoju brakuje, bo nie wszystko udało się zainstalować w jedno popołudnie, ale będą się sukcesywnie pojawiać i, mam nadzieję, kusić męża do powrotu :-)

To tyle na dziś, trzymajcie się, cześć!