poniedziałek, 27 października 2014

Chwalipięta.


Niby nie wypada się chwalić. A ja dzisiaj będę. Ale przecież nie chwalę SIĘ, pochwalę innych - tych, co sprawili mi radość wielką.

Wczorajszy dzień był dniem uczuć ambiwalentnych. Moje urodziny. Nie ma się z czego cieszyć, tym razem też nie stałam się o rok młodsza, tylko starsza. Z drugiej zaś strony dosięgnęło mnie wczoraj dużo pozytywnych emocji, wzruszeń, uśmiechu po prostu.

Opowiem Wam trochę.

Muszę, po prostu muszę pokazać moje gyszynki. Nawet nie dlatego, że to bardzo fajne przedmioty, ale przede wszystkim dlatego, że chociaż żaden z nich nie znajdował się na mojej łiszliście, żaden nie był do końca rzeczą, o nabyciu której myślałam, każdy jest trafiony w punkt.

Tak mnie znają te moje chłopaki ;-)

Na pierwszy ogień mąż. Wykazał się chłop niebywale. Odnotował, kiedy jakiś czas temu wspominałam, że muszę się zaopatrzyć w Notes na Rzeczy Ważne. Taki notes, który będzie ze mną przez długie lata, w którym będę notować sobie daty różnych wydarzeń, może jakieś emocje, ale raczej dziennik, niż pamiętnik. Tak, żebym za jakiś czas nie zaliczyła wpadki, kiedy ktoś mnie zapyta o datę naszego ślubu, pierwszej kłótni, przygarnięcia kota pierwszego, czy drugiego.

Wydaje się, że to rzeczy na tyle ważne, że nie można o nich zapomnieć, ale z doświadczenia wiem, że z czasem różne rzeczy się zacierają. Daleko nie muszę szukać, moja mama dzwoniąc do mnie z życzeniami urodzinowymi była przekonana, że jestem o rok starsza niż rzeczywiście jestem, natomiast dziadek doskonale pamięta rok mojego urodzenia... bo wtedy zmarł jego brat ;-)

Warto notować.

I ja będę notować, o tu:

Co prawda brak jakichkolwiek linii poczytuję jako złośliwość ze strony Męża Krzysztofa, ale cała reszta jest wymarzona.

K. odszukał jakiegoś rzemieślnika z Ju Es en Ej, człowieka, który specjalizuje się właśnie w oprawianiu notatników, tyle że XXI wieku - ajpadów, tabletów, etc. i zlecił mu zrobienie oprawki na wymiar, pasującej do notatników Moleskine (jest nawet wycięcie na gumkę!).  Jako wisienka na torcie - moje inicjały.  W razie czego złodziej będzie miał mniejszą frajdę, o ile nie nazywa się np. Ewaryst Mociejaszek ;-)



Kolejnym prezentem jest urządzenie, które zwykliśmy nazywać smafonem. Dla Was pewnie szału nie ma, podejrzewam, że jeśli to czytacie, to z dużym prawdopodobieństwem mogę założyć, że robicie to na swoich galaktycznych telefonach :-) Ale trzeba Wam wiedzieć, że na Jainty 8 padł wczoraj ostatni bastion.

Długo się opierałam, byłam bardzo przeciwna i anty w każdy możliwy sposób. Telefon to telefon, ma mieć klawisze, czerwoną i zieloną słuchawkę, ma dzwonić i przy dobrych wiatrach wysyłać smsy.
Ale w ostatnim czasie coraz bardziej się czułam odizolowana i choć nadal uważam za zabawne podpisywanie przeze mnie maili "WYSŁANO Z PECETA" w odpowiedzi na maila "WYSŁANEGO Z IPADA", to technologia zaczęła mnie kusić.

Mąż to przewidział. Prezent wybrał w sierpniu. A na dwa dni przed moimi urodzinami, kiedy smafon dawno już leżał zapakowany w szafie, usłyszał ode mnie "wiesz coooooo... może ja sobie pod choinkę sprawię taki telefon fajniejszy jakiś?".

Mówisz - masz. Teraz mogę, m.in., na własne potrzeby uwieczniać takie chwile, jak np. ta:


(Pierwsza w nocy, cały dom śpi  >w tym jego część śpi na mnie<, a ja wącham kota.)

Następny darczyńca to KS. Służbowo do niedawna jednocześnie przełożony i podwładny mojego męża. A prywatnie, no właśnie? Chyba już dobry kolega.

Ten prezent był bardzo niespodziewany i tak samo trafiony.

Biała porcelana to coś, z czym trudno u mnie przestrzelić. Po prostu lubię. A jeśli na dodatek jest trochę mniej oczywista i ułożona, to sukces jest w zasięgu ręki.

KS podarował mi porcelanowy kubełek. Co prawda wgnieciony nieco w transporcie ;-) ale jakże uroczy.

Tadam.



Zgodnie z informacją na opakowaniu (ekologicznym, stylowym, dizajnerskim) pochodzi z Manufaktury Porcelany. Logo urzeka :-)

Trzeci prezent, od mojego trzeciego chłopaka był dwuczęściowy, ale muszę zacząć od początku - od rana.

Otóż, z samego rana mąż mój, z zuchwałą stanowczością zarządził, że z okazji moich urodzin zamówimy pizzę z naszej ulubionej pizzerii. Ja tę pizzę lubię, ale ponieważ my rzadko gotujemy w domu, zwłaszcza ostatnio, to dosyć często korzystamy z usług rzeczonego lokalu.

Mnie się w głowie roiło, że może pomimo mojego przeziębienia, wyjdziemy gdzieś na obiad, cobym miała pretekst, żeby wypełznąć z pluszowych gaci, ale mąż, że pizza, i pizza.

Nawet trochę byłam zła, że w taki szczególny dzień, kiedy przysługuje mi immunitet, a zarazem decyzyjność na każdym polu, to on ustala menu, ale z żalem przyznałam, że ja też bym bolońską wciągnęła.

Przystałam zatem na włoski specjał.

Zamówilim pizzę, czekamy, gadamy, dzwonek. Fortelem mąż wypchnął mnie na klatkę celem zapłaty, ja wyciągam portfel, patrzę, a z pizzą idzie nie pracownik lokalu, tylko mój S. :-)

No nabrali mnie tym razem panowie, ale im to wspaniałomyślnie wybaczam, bo niespodzianka była naprawdę wspaniała, nie mogłam sobie tego popołudnia lepiej wymarzyć niż na luzie, w takim towarzystwie.

Od S. też dostałam prezent, szalenie złośliwy, a jednocześnie oddający wszystkie emocje, jakie w ostatnim czasie wokół nas krążą, ale tego na razie nie mogę pokazać. Uśmiałam się jak fretka w każdym razie, musicie mi wierzyć :-)

A ponieważ nie byłam dziś w pracy, to jutro będę jeszcze świętować urodziny z moimi dziewczynami.

Także: happy birthday to meeeee!

Buziaki,
EM

P.S. Chciałam, żeby było krócej. Nie potrafię.

środa, 8 października 2014

Gabinet vol. 3 - kropla koloru aka oda do dywanu.





Kropla? Bajoro całe.

Kiedy krzesło było już w drodze, a blat się strugał, ogarnęła mnie panika.

Blat drewniany, krzesło drewniane, wrota (tak zwykł mawiać na nasze drzwi majster R.) drewniane, podłoga... jeśli się uprzeć, też drewniana.

Obiła mi się kiedyś, gdzieś o oczy teoria mówiąca o tym, że w jednym pomieszczeniu bezpiecznie możemy połączyć ze sobą max. 3 różne rodzaje/odcienie drewna.

Teoria teorią, a moje wewnętrzne, sztywne "fuj" mówi jednak, że bezpieczne to są dwa odcienie, a najbezpieczniejszy jeden! W dodatku, w miarę możliwości, nie łączę drewna ze sobą bezpośrednio, czyli inaczej mówiąc, nie stawiam drewna na drewnie (to jak noszenie "denim on denim", może trzeba do tego dorosnąć ;-).

Wracając do paniki, wiedziałam, że nie postawię bukowych nóżek krzesła bezpośrednio na naszej, niespecjalnie przez nas lubianej, desce barlineckiej. I to przekonanie rozpoczęło kolejną serię nieprzespanych nocy. Bo jakie są możliwości w tej sytuacji? Różne. Bardzo różne. Najprostszą jednak wydał się zakup dywanu.

Upatrzyłam sobie nawet taki jeden... Sznurkowy, biało-szary, banalnie skandynawski, ale bardzo poprawny, w dodatku tani i dostępny w Komforcie. Na wiele tygodni przed zakończeniem projektu odwiedziłam nawet sklep, dowiedziałam się, że czas oczekiwania jest krótki, więc wstrzymałam się z zamówieniem.

Wstrzymałam się niestety permanentnie, ponieważ kiedy w końcu zdecydowałam się na zakup, dywan nie był już dostępny. Pochłonęła mnie bezdenna rozpacz (nie hiperbolizuję, naprawdę w tamtym okresie brak dywanu wydawał mi się problemem najdotkliwszym). Długie godziny spędziłam na przeglądaniu innych dywanów sizalowych, w nadziei, że znajdę coś, co zaspokoi me dywanowe żądze.

Nie znalazłam. Nie znalazłam taniego, sznurkowego, neutralnego dywanu. Znalazłam natomiast droższy, wełniany, jaskrawożółty, ikeowy, choć chyba niezbyt popularny. I ten dywan zrobił "klik".

Tak mam, nie jestem projektantem, nie jestem dizajnerem, nie mam od razu w głowie całej wizji pomieszczenia. Najczęściej wiem, że szukam "czegoś" i wiem, że to znalazłam dopiero kiedy usłyszę w sobie "klik".

W pokoju koloru miała być zaledwie kropla, ale dywan kliknął i tak oto powstało bajoro koloru.

I wiecie co? Za klasykiem: this rug really ties the room together :-)

Yours truly,
ja


P.S. Zdjęcie jedno jeno, bo po pierwsze primo, w poprzednich wpisach było dywan widać, a po drugie primo, można go obejrzeć i poocierać się o niego w każdej Ikei :-)

wtorek, 7 października 2014

Prolog.


Mogłoby się wydawać, że mój prolog znalazł miejsce w środku pewnego cyklu, ale jest to wrażenie złudne.

Z definicji prologu wynika, że jest to"wstępna, wyodrębniona część utworu dramatycznego lub narracyjnego, zawierająca relację o faktach poprzedzających zawiązanie akcji; prologiem nazywa się też autorski komentarz poprzedzający utwór."

Dlaczego wypisuję tu takie bzdury? Czuję, że muszę taki prolog popełnić, ponieważ po pierwsze, moja rzeczywistość nosi ostatnio znamiona "utworu dramatycznego", a po wtóre wiem, że nowa akcja wkrótce się zawiąże.

Chciałabym być mniej enigmatyczna, a nie do końca mogę. 

Zdjęcia gabinetu już dawno czekają przygotowane na kontynuację cyklu, chciałabym każdej z rzeczy tam umieszczonych poświęcić należyty czas antenowy i opisać entuzjazm, jaki we mnie wywołały.

Tymczasem za każdym razem kiedy przymierzam się do wpisu, dosięga mnie smutek, ściska mnie w brzuchu, a w gardle rośnie klucha i mam wrażenie, że dopóki jej nie wypluję, już nic nie będę mogła tu napisać.

Moją kluchą jest fakt, że za jakiś czas będę musiała pożegnać się z Jainty 8. 

Nigdy tego nie planowałam, nigdy o tym nie marzyłam, nigdy nie miałam planu "b", bo miałam dom i zaczęłam w jego desce barlineckiej zapuszczać korzonki.

Jednak, jak ostatnio od kogoś usłyszałam, nie zawsze jest rosół na obiad...

To pierwsze i ostatnie smęty tutaj. Mam nadzieję, że wyplenią "writer's block".

A ja z Mietkiem i resztą ferajny staram się wyglądać nowej, świetlanej przyszłości.
 



Do przeczytania wkrótce.

EM